Wpuścić trolla do lasu
Trzeba to zapisać póki świeże. Był sobie pewien pan. Nazwijmy go Pan Paździoch, coby nie komplikować sobie życia, a jednocześnie aby było wiadomo osssochodzi :) Paździoch lubi szlajać się po borach. Naprawdę to lubi. Tak się złożyło, że los rzucił go do kraju trolli przez niektórych zwanych też Szyszkolandią. Szyszkolandia obfituje w lasy... tak po prawdzie, to cała Szyszkolandia to jeden cholernie wielki, wypasiony las, który w kilku miejscach upstrzyły łyse placki, otaczające nieliczne krosty miast. Paździoch jest z tego powodu strasznie szczęśliwy. Obmyszkował już wszystkie okoliczne lasy, porastające skaliste hillsy otaczające miasto, w którym ma swoją bazę. Złaził też okoliczne skalne wybrzeże, zapuszczając się tak daleko, jak mu tylko pozwala ograniczony czas wolny. (Paździoch jest człowiekiem pracującym.) Szukając dziury w całym, czyli dziergając review kolejnej specyfikacji, wpadł na genialny plan! Pojadę do lasu trolli! A co, byłem na największych bagnach na tym kawałku świata, to trzeba teraz sprawdzić dlaczego miejscowi mówiąc o tym konkretnym kawałku lasu, zawsze napomkną o trollach. Paździoch nie myślał długo. To nie w jego stylu. Zarezerwował bilety do najbliższego miasta od upatrzonego celu, do którego był bezpośredni pociąg i tyle. Resztą zajmie się po powrocie z biura.
No dobra, bilety są. Trzeba będzie się jutro zerwać dosyć wcześnie. Na miejscu będziemy trochę po dziesiątej. Drugi bilet mówi, że z powrotem na stacyjce trzeba się zameldować trochę po piętnastej. Całkiem sensownie. W linii prostej, od miasteczka Ed, do granicy parku narodowego jest jakieś 15km... z palcem w... w uchu. Dobra zapakować namiot, śpiworek ,przygotować termosik, 4 kanapki, Marsa, kompas, zapasową baterię do 300D itd. Paździoch bardzo wziął sobie do serca ostatnie nocne boje z foceniem „wędrującej łuny”. Przez całe dwie minuty przemyśliwał co powinien ze sobą zabrać. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, poszedł spać. Rano akcja troll... Co prawda dosyć długo nie mógł zasnąć, przypominając sobie, że nie wyjmował namiotu i śpiwora od momentu gdy na szybko i na odwal się zapakował je na bagnach Store Mosse, ale ostatecznie lenistwo okazało się silniejsze i poszedł spać.
Goteborg o godzinie siódmej rano w sobotę, wygląda jak po opadzie radioaktywnym. Nie ma żywej duszy. Na ulicach walają się śmieci po piątkowych balangach. Po wymarłych ulicach jak upiory snują się śmieciarki i puste tramwaje. Na szczęście dworzec należał do tych żywych miejsc. Paździoch poszedł do wyrąbiście wielkiej, elektronicznej planszy informacyjnej i zaczął szukać swojego pociągu, coby wiedzieć na który peron się oddelegować. Pech chciał, że wyrąbiście wielka, elektroniczna, niezwykle highendowa, topowa i generalnie bardzo użyteczna plansza informacyjna, dostała w nocy jakiejś pikselowej grypy, bo kolumna z numerami pociągów wyglądała jak rozgrywany właśnie tetris... *#!...one koleje szyszkolandzkie. Oczywiście miejscowi tak ufają swojej technice, że papierowego rozkładu nie uświadczysz. A, że jest przed ósmą to właśnie Paździoch został w kropce. (Czytelnikowi należy się słowo wyjaśnienia. Szyszkolandia to bardzo socjalistyczny kraj. Tu nic nie jest otwarte przed ósmą, ani po szesnastej... NIC!)
- skjuzmi, dujunoł łicz platfom for trajn to ed is?
- Klak klak uh oh klak ed?
- Ed siti... Nir norłej border.
- Klak klak? Tcmok klik... Aaaa, Jeeyd?
Ke? Dobra, trza iść za ciosem.
- Jes, Jeeyd siti.
- It wilbi tag for, its trajntooslo.
- Fenkjuwerymacz.
Tag? No dobra, pewnie to szyszkolandzka nazwa peronu. Faktycznie, stoi krasnaja zwiezda i nawet opisana, że do Oslo. No dobra ładujem się. Pociąg wygląda na taki highend tiptop minimum 300 na godzinę. Fajne. Paździoch zasiadł. Pociąg ruszył. Wyjechał z Goteborga. Rozpędził do jakiś osiemdziesięciu na godzinę i tak nieśpiesznie sobie pomykał. Eeeeee, kiszka. A wyglądał jakby go Ziemianom co najmniej Marsjanie sprzedali... nędza. Po ok. 20 minutach, pociąg odwinął najbardziej klasyczny numer, jaki tylko mógł odwinąć. Stanął w szczerym polu, a z tła zniknął delikatny pomruk silników. Co jest, dojechałem już do Polski? Przerażenie Paździocha rozwiał jednak szybko komunikat obwieszczony w kilku językach (chyba po szwedzku, norwesku, niemiecku i angielsku), że pociąg ma problemy techniczne, które za chwile zostaną rozwiązane. Oraz, że prawdopodobnie w Oslo skład będzie o czasie, bo da się to nadrobić. Tylko co Paździochowi po tym, ze w Oslo będzie o czasie... Nic to. Trzeba przeczekać. 10 minut zamieniło się w 20 minut. Dwadzieścia minut w godzinę. Szyszkojady siedzą trusia, jakby pociąg normalnie jechał. Tylko oczęta im się coraz większe robią. Najwyraźniej autochtoni też są kompletnie zaskoczeni. Po kolejnych dziesięciu minutach, po pociągu przeszedł się steward, rozdając podróżnym żetony do kawomatów. Heh, ciekawe czy w naszym inter-city ktoś wpadł by na taki pomysł... Po kolejnych 30 minutach, przeszedł się znowu, rozdając niewielkie butelki z wodą i przepraszając wszystkich za problemy. Sfrustrowany Paździoch zeżarł 3 z 4 posiadanych kanapek popijając wodą przeprosinową... Po mniej więcej dwóch godzinach pociąg ruszył. Ale tu nie zakończyły się jego problemy. Opóźnienie było tak duże, że najwyraźniej szyszkojady posłały przed nim inne kursy według z rozkładu, więc pod semaforami Paździoch spędził jeszcze z pół godziny. Na stacyjce miasta Ed zamiast o dziesiątej, wylądował trochę przed trzynastą... Ta... cały misterny plan zaczynał się powoli sypać. Choć trzeba przyznać że widoczek całkiem niczego sobie ;)
Pierwsze kroki Paździoch skierował ku miejscowej Tjurist informatjon. Coby zakupić dokładną mapę okolicy, bo google maps jednak nie bryluje w dokładności takich zapadłych dziur jak Szyszkolandzko-Norweska granica. Tym razem Paździoch natrafił na kumatego autochtona i po ok. dwudziestu minutach był na miejscu. Informacja wyglądała trochę dziwnie. Kilka drewnianych domków w większości zajętych przez sklepiki z pamiątkami. W ostatnim, najmniejszym, było jednak biuro informacji turystycznej, gdzie Paździochowi wręczono za free mapkę rezerwatu. Sprzedano za 60SEK mapkę okolic miasteczka i próbowano wcisnąć, na oko ze 2 kilogramy, folderów reklamujących zalety miasteczka Ed. Ponieważ Paździoch widział w mijanych, okolicznych śmietnikach dokładnie te same nagłówki, podziękował grzecznie i poszedł oblookać dokładnie mapkę za całe 60SEK, aby wybrać trasę nalotu na rezerwat. Po drodze mignął mu klop. Tak, klop to dobry pomysł. Zawsze to lepiej załatwić co trzeba w ubikacji niż w krzakach. Niestety. Faszystowski automat przy klamce, za jasną cholerę nie chciał otworzyć drzwi do przybytku zadumy, bez kolejnych 10SEK. Wrrrr... No dobra. Sprawy załatwione. Trasa wybrana, idziemy. Po ok godzinie marszu do Paździocha dołączyła jego stara znajoma. Dymaczka Atlantycka, zwana też przez niektórych ...onym wyjcem.
- Uuuuuu, uuuszszszsz...
- Cześć, też się cieszę, że cię widzę.
- Uuuuuuuuuuuu, uuuuuu.
- Rozumiem. A nie mogła byś pohasać gdzieś indziej?
- Łuuuuu?
- No wiesz, mam jakieś 20 kilometrów do granicy rezerwatu. Trochę dasz mi w kość jak będziesz tak ciągle łazić za mną.
- uuuuuu? Uuuuiii! Iiiiuuuu.
- Eeee, sorry, zaczekaj. Tak mi się jakoś tylko wyrwało!
Niestety Dymaczka Atlantycka jest bardzo obraźliwa... Po pół godzinie przywlekła chmurwy. Po kolejnym kwadransie zaczęło lać. *#*! Ehhh, nie ma lekko. Katana na garba i idziemy. Po godzinie zaczęło Paździochowi chlupać w butach. Mangowe oczy szyszkojadów ukrytych w swoich Volvo, odprowadzały samotnego wędrowca niemym pytaniem, ochlapując go kolejnymi partiami wody z coraz większych kałuż, spływających po szosie. Po drugiej godzinie marszu Paździoch poczuł, że nawet majty ma już mokre. Arrrrgah!
Po trzeciej godzinie marszu Paździoch w końcu dostrzegł upragniony znak
<- TRESTICKLANS NATIONALPARK 3KM.
Po oddaleniu się polną drogą o jakiś kilometr od szosy w kierunku rezerwatu, stwierdził, że to nie ma sensu. On sam, plecak, i prawdopodobnie wszystko wewnątrz pływało w lodowatej deszczówce. Paździoch wypatrzył skalistego hilla który dobrze rokował. Tylko jak się na niego wtranżolić? Poza polną drogą podmokłe łąki, sam hill to dosyć strome, granitowe skały porośnięte mchem, jagodami i małymi jałowcami. Trzeba się jakoś dostać na ten płaski szczyt. O, jest chyba całkiem ładny trawersik. Ładujemy się. Pierwszy krok, podparcie o mokry granit wolną ręką. Fajt! *#*! ...ony mech. Nie zemną te numery Bruner. Wejdę na te wzgórze i zrobię to po tobie! Korekta na przyczepność mchu. Zamach. Sluup! Że co? Noga do pół łydki weszła w nasączony jak gąbka mech docierając do twardego granitu. Kępa mchu w ramach zemsty, wyżęła w nogawkę Paździocha jakiś litr lodowatej wody. O, żesz ty *#*!...ony mszaku. O nie, takimi tanimi sztuczkami mnie nie odstraszysz. Po około kwadransie rozchwianej wspinaczki Paźdzoch zdobył ścianę. Niestety. Z obecnego punktu widzenia, hill nie wydawał się już tak atrakcyjny, jak z drogi poniżej. Niemniej po kilku minutach poszukiwania, Paździoch odnalazł względnie sensowne, płaskie miejsce bez stojącej wody. Rozbicie namiotu okazało się względnie łatwe i szybkie. Co prawda wewnątrz było sporo zasuszonych roślinek charakterystycznych dla bagien Store Mosse, ale kolejne 5 minut pracy załatwiło sprawę.
Faktycznie, w plecaku było trochę mokro. Paszport, śpiwór i 300D okazały się względnie suche. Gorzej z ostatnią kanapką, którą teraz raczej wypadało by nazwać pampuchem, mapami, telefonem i innym towarem. Rozłożenie kompletnie przemoczonych spodni, kurtki, gaci, skarpetek, map i butów zajęło większą część mikrego namiotu Paździocha, i wytworzyło wystrój podobny do szamańskiego ołtarza ofiarnego z serdelkiem Paździocha wbitego w przyciasnawy śpiwór jako główną ofiarę. Wsłuchując się w bębniący deszcz, wyjący wiatr i łomot targanych świerków nad głową, wstrząsany dreszczami zimna Paździoch zapadł w stan pośredni między płytką drzemką, a zmulonym czuwaniem. Koło trzeciej w nocy przysnął głębiej, ukojony coraz słabszym i coraz bardziej równomiernym szumem drzew.
Rano najgorsze było wbicie się z powrotem w mokre ciuchy i buty. Paździoch założył sobie, że raniutko zerwie się rześki jak ptaszek, raz dwa zgarnie szpej i ruszy w drogę. Dupa. Szarpanina z mokrym namiotem to istna mordęga. Szczególnie gdy plecy napierniczają cię przy każdym ruchu, po przespaniu się na skalnym podłożu. Generalnie pominę groteskę tego wyruszania, wspominając jedynie, że z planowanych 15min. Zrobiło się z tego półtorej godziny. Szczęśliwie wiatr prawie ucichł, a sine chmury nad głową zaczynały dostawać pierwszych dziur. Gorzej, że temperatura oscylowała gdzieś w okolicach 5-10 stopni, co jest raczej niepocieszającą wiadomością dla pacjenta, w totalnie mokrym ubraniu. Niemniej Paździoch wyruszył i po ok. pół godzinie przekroczył granicę rezerwatu. Tu zamiast słów proponuję po prostu popatrzyć :)
Około dwunastej, Paździoch zdał sobie sprawę, ze ma problem. Duuuży problem. Przemoczone mapy po wyschnięciu okazały się kompletnie nieużyteczne, ale uzbrojenie w kompas i pamięć obszaru niwelowała tę uciążliwość. Raz tylko zawahał się stając na rozstaju szlaków i próbując sobie przypomnieć czy za norweską granicą to jest wiocha „Buda z wilkiem” (Bodalsviken) czy jednak ta druga, Barany (Bratane). Ubranie też mniej więcej wyschło, może poza butami i spodniami od kolan w dół. Głównie z racji tego, że Paździoch co i rusz ładował się w dobrze zamaskowane Mosse. Największym problemem okazał się czas. A właściwie to jego brak. Pociąg odchodzi ok. 15.30. A z wyliczeń Paździocha wynikało, że do opuszczenia granic rezerwatu ma jeszcze jakieś 3 km, a potem jeszcze piętnaście o ile nie pomyli drogi bez map. Niby wykonalne, ale nie w stanie zmęczenia Paździocha. Po około 2 godzinach, już na szosie, Paździoch stwierdził, ze jednak nie ma szans. 1,5 godziny i 10km dystansu... Choćbym się tu zesrał, nawet z takim dopalaczem odrzutowym nie mam szans... Trzeba rozpocząć plan B!
Łapanie stopa w kraju Szyszkojadów to nie jest dobry pomysł. Po pierwsze, na tej zadupnej szosie mało co jeździło. Samochód raz na kwadrans w tej puszczy, to już był niezły ruch. Drugim problemem, w sumie najważniejszym, jest pewien drobny fakt prawny. Łapanie stopa w Szyszkolandii jest zabronione pod karą 5000SEK! Taaaa... to nieco podnosiło stawkę planu B Paździocha. Niemniej, na piechotę nie zdąży... Trzeba działać.
Pierwszy kierowca pojazdu który postanowił zatrzymać, wpadł w taką panikę, że przyśpieszając po wielkim łuku mijającym autostopowicza, sypnął żwirem z przeciwnego pobocza. Taaa... świetlane prawo zakazujące łapania stopów, musi działać od dłuższego czasu, bo szyszkojady są tak zaskoczone, że ktoś to próbuje zrobić, że kompletnie głupieją... Druga bryka nawinęła się po około pół godzinie. Do odjazdu pociągu zostało 27 minut i Paździoch w sumie się poddał. Przeliczał już straty związane z zakupem kolejnych biletów kolejowych. A nie będzie to jeden bilet, bo pociąg bezpośredni do Goteborga był stąd tylko jeden. Wszystkie pozostałe połączenia (o ile jakieś się tego dnia jeszcze znajdą) będą kombinowane. Niemniej pomachał ręką i ku jego kompletnemu zaskoczeniu, stare, terenowe Subaru zwolniło i zatrzymało się przy nim. W środku siedział siwiuteńki szyszkojad, na oko, około osiemdziesiątki.
- Klik klak klak oh klak?
- Kudju tejkmi to Ed?
- Klak klak Cmok?
Aaaa, zapmniałem.
- Jeeyd?
- Klik uglk klik glug.
I machnął ręką zapraszając do środka. Paździoch wsiadł ostrożnie, starając się nie wyświnić wnętrza obłoconymi nogawkami i buciorami. Szyszkojad ruszył, a w samochodzie zapachniało bagnem ;) Po dokładnie dwudziestu minutach znaleźli się w Ed. Paździoch podziękował gorąco i ponownie starając się niczego nie wyświnić, opuścił pojazd szyszkojada. Z miejsca gdzie wylądował widać było stacyjkę miejską. Miał jeszcze 6 min... Dobra nasza. Pewnie i tak się spóźni. (Paździoch pamiętał doskonale swoją podróż w tę stronę.) Ku jego przerażeniu, minutę później, opływowa rura krasnej zwiezdy wpłynęła bezszelestnie na stacyjkę i znieruchomiała. Paździoch jeszcze nigdy nie biegł z takim poświęceniem. Gdyby ktoś zmierzył mu wtedy czas na setkę. Mogło by się okazać, że z obijającym się plecakiem i siorbiącymi butami, co najmniej wyrównał rekord w biegach przełajowych. Do pociągu wbiegł z lotu, w momencie gdy zaczęły zamykać się drzwi. Wypluwając płuca, czerwony jak cegła i rozgrzany jak piec ;) z językiem jak krawat, padł dupskiem na podłogę łapiąc oddech. Szyszkojady widzące zdarzenie, zamarły z kanapkami w połowie drogi do ust. Gdzieś w tle zatętnił głuchy rytm biegnącego konduktora.
Pociąg ruszył.