Risotto na mokro
 
Prolog
 
Główne postacie: Hans, Mario, Deszcz.
Czas: Ostatni tydzień lipca 2014, Mediolan.
 
Tydzień wcześniej moje corpo postanowiło, że moja zrzędząca obecność na miejscu znacząco wesprze proces uszczęśliwiania klienta w słonecznej Italii... tia... z tym słońcem to wyszło średnio, ale dyrektywa weszła w życie, a ja wylądowałem w hałaśliwym biurze na przedmieściach Mediolanu. To oznaczało, że na horyzoncie było widać zębaty cień Alp Longobardzkich (o ile akurat nie padał deszcz), a to oczywiście oznaczało, że nie do końca mogłem się skupić na robocie.
 
Miejscowi, po za tym, że swoim stylem bycia wykończyli by dowolnego Japończyka w ciągu kilku godzin, okazali się też ciekawscy, otwarci i pomocni. Od słowa do słowa i w "piąteczek przed łykendem" został przed moje oblicze zaciągnięty Mario. Tu należy się słowo wyjaśnienia (mam nadzieje, że nie będzie tego czytał, a jeśli nawet, to że google translate spartoli na tyle, że nie będzie miał mi tego za złe). Każdy kto kiedykolwiek uprawiał wspinaczkę, lub ciągnie go po różnych zadupiach (im bardziej zadupie to nie jest płaskie tym lepiej) potrafi rozpoznać kolesia który "lubi się urwać ze szlaku". W przypadku kobiet nie jest to takie proste, ale Mario jest wręcz archetypem gościa z którym... nie chodzi się w góry. Dlaczego? Bo to maszyna ze ścięgien, która zarżnie cię tempem na pierwszych kilku kilometrach :)
 
Na początku nie szło łatwo. Po pierwsze, Mario nie gada po muminowemu, więc jeden z testerów klienta musiał robić za tłumaczkę. Po drugie, najwyraźniej pierwsze wrażenie jakie zrobiłem na Mario musiało oscylować w okolicach opisu: brzuchaty daddy-entuzjasta, który nie do końca ogarnia co do czego powyżej piętra lasu, gdzie zresztą wpełzł na resztkach zadyszki z tętnem w okolicach 200 na minute, a sądzi że jest super hero. (dobrze, że nie spotkaliśmy się rok wcześniej gdy jeszcze ważyłem ponad 108 kg, bo pewnie w ogóle nie chciał by ze mną gadać, a obecna masa mniejsza o prawie 20% co nieco pomogła). Musiałem jednak trochę się pospowiadać, co ugłaskało Mario i wywołało szczerą chęć pomocy w rozwiązaniu problemu. A problem nie był taki znowu trywialny, jeśli rozumiesz logistyczne realia alpejskiej części Italii... jak się okazało, ja ich nie ogarniałem. Warunki z mojej strony były trochę złożone. Z Mediolanu wyruszam w sobotę rano, w niedziele wieczorem jestem z powrotem w hotelu przy założeniu, że korzystamy tylko ze środków longobardzkiego systemu transportu publicznego. Eliminujemy wszelkie "masowe atrakcje turystyczne", i popularne trasy a'la szlak na Giewont. Do tego dochodziła pogoda - mają tu najbardziej mokre lato od lat, słońce jest wyjątkiem, a w gazetach pojawiały się notatki o podtopionych stacjach mera.
 
Mario oczywiście dał rade (zna te góry pewnie lepiej niż ja Tatry). Znalazł mi dwie opcje, które teoretycznie dało by się zaaplikować, o ile nie padnę na ryj po drodze, zdążę na ostatni autobus i nie zmyje mnie ze szlaku, bo prognozy były... hmmm... jakby to ująć, zachęcające raczej do wyprawy z przyjaciółmi na posiadówe nad piccą... tak to dobry opis. Dodatkowo dostałem jedną "opcję rozpaczy", w przypadku gdyby wszystko poszło nie tak i zamiast wędrówki po górach, musiał sobie zaaplikować spacer wzdłuż jeziora Lecco z powodu permanentnej ulewy. Po kilku chwilach na moim telefonie pojawiła się taka fotka, a ja nakręcony jak sprężynka nastawiałem budzik na piątą trzydzieści rano:
 
 
 
Główne postacie: Hans, Adorabile bambina, Deszcz.
Czas: Ostatni weekend lipca 2014, Mediolan / północna Longobardia.
 
Scena 1
 
Telefon wyje, otwieram jedno oko na świat spoza moich nocnych koszmarów. Deszcz wali w hotelowe okno, w tle słychać szum miotanych wiatrem drzew. Kupa. Ale nie, nie poddam się tak łatwo, przestawiam budzik na 6:30 z nadzieją, ze sytuacja trochę się wyjaśni. Telefon zawył ponownie. No i wyjaśniło się, napierdziela w okno aż huczy. Po chwili po niebie przetacza się grzmot, wprawiając w drżenie szklankę na nocnym stoliku. Kurde nie, gorzej już nie będzie. Skoro to się przepoczwarzyło w burze, to zara przejdzie, burze nie trwają cały dzień. Z ponurą determinacją wbijam się w ciuchy, pakuje do plecaka butelkę gazowanej chemii na słodziku i dwie paczki mini-piccerin. Na Centrale FS docieram mokry trochę po siódmej. Myślicie, że zdążyłem na pociąg 7:20 do Lecco? Heh, dobry żart, ledwo zdążyłem na ten 8:20. Proces zakupu biletów zajął mi... 50 minut! Ja pierdziele, bez komentarza. Z tego wszystkiego musiałem łyknąć kolejnego pain-killera. A właśnie, zapomniałem, trzy dni wcześniej dopadła mnie paskudna infekcja paszczęki. Nieszczęśliwie, moje corpo insurance (oby księgowy od cięć wydatków dostał sraczki) pozwalało tylko na emergency surgery, co oznaczało, że Italiano otworzył mi dwa kły, wywalił wszystko ze środka, wsadził dwie kulki z bawełny w dziury wielkości groszka i wszystko zapacykował czymś o konsystencji i trwałości skórki od chleba. Oczywiście inkasując moje corpo na 350 euro. Trochę skucha, bo ten opatrunek wyleciał na drugi dzień, ale nie płacze, bo po łyknięciu proszka mogłem już spokojnie zasnąć, a pielęgniarka była piękna.
 
Scena 2
 
W pociągu za wiele się nie działo, ot deszcz i pola ryżowe na przemian z industrialem za oknem. Wysiadam na niewielkiej stacyjce skąpanej w szarości czegoś na pograniczu mżawki i regularnego deszczu. Mgła. Muszę się sprężyć, bo autobus do Introbio, które jest moim punktem startowym, odchodzi za 5 minut, a ja nawet nie wiem gdzie jest przystanek.
 
- Skjuzmi, kenju telmi łeris bas stejszyn?
- Allora, punto seicento alfa romeo.
 
E... o ja piernicze, no tak, to małe miasteczko we Włoszech. Jeszcze raz, tym razem do jakiejś młodszej babeczki.
 
- Skuza, Ajm lukingfor bas stejszyn, duju noł łer itis?
- Piccolo bambino, cyco fantastico!
 
Uff... tyradzie towarzyszył uśmiech i gest ręką wskazujący kierunek, jestem w domu.
 
- Grazie!
 
Lece na przystanek, bo zostały mi dwie minuty do odlotu pasta-rocket na Introbio. Wpadam na pętle i szukam na tabliczkach autobusów numerka D35... i doznaje szoku. Wszystkie autobusy na pętli miały numer D35 i nic mi nie mówiącą nazwę jakiegoś miasteczka obok, każdy inną! O ja pierdziele. To mógł wymyślić tylko Italiano. Powiem tak, wywołałem niezłe zamieszanie, ale byłem zdeterminowany złapać dobry autobus. Skończyło się na sporej zbieraninie miejscowych gestykulujących energicznie nad moim telefonem. Szczęśliwie w zajście włączyli się też kierowcy autobusów i ostatecznie wiedziałem w który się zapakować. No, udało się. Nie, nie udało!
 
- Biletto punto seicento cinquecento!
- Ale co, jak, gdzie? Tam w piccerni? Eee... no dobra, ale poczekaj na mnie!
- bene bene.
 
Lece, wpadam, cieknę, biletto do Intorbio prego. Tak, przepraszam, nie stałem w kolejce ale spieszę się, cały autobus trzymam. Skuza me. Jejzu, nie masz wydać? Dobra, srał to pies, dawaj bilet, reszty nie trzeba. Wpadam do autobusu, kasuje, kierowca się szczerzy, pasta-rocket rusza. Ha!
 
Scena 3
 
No to jestem w Introbio, teoretycznie wszystko co mogło pójść nie tak, już poszło, w górach wiem na czym stoję, jedynie skrajne zjawiska atmosferyczne mogą mnie zatrzymać... tyle, że ja jeszcze nie jestem w górach, jestem w cholernym Introbio, a na niebie syf nie pozwalający nawigować na graniówke. Wiecie co, mała gra, widzicie przed sobą to:
 
 
Musicie znaleźć wejście na szlak do Val Biandino. Jakieś dobre pomysły? Tak myślałem Tak, zrobiłem rundkę dookoła szukając jakiejś mapki miasta. Nie nie mam własnej mapki, nie było czasu na szukanie po Mediolanie sklepu gdzie mieli by papierowe mapy miasteczek i górskich szlaków rejonu jeziora Lecco. Nie, nie mogłem odpalić google maps, corpo przyoszczędziło (oby księgowy od cięć wydatków dostał sraczki) na roamingowe pakiety danych w telefonach służbowych i 50M dawno już zeżarło sprawdzanie prognoz pogodowych. Nie, nie ma przechodniów żeby spytać, a sklepy są zamknięte Jest dziewiąta rano w sobotni poranek w małej górskiej mieścinie i leje. I wiecie co, tak na prawdę to nie ma problemu. To są Włochy, tu w małych miasteczkach nie żyją buraki tylko Italianos :) Wspomniałem, że sklepy są zamknięte? Owszem, ale w jednym z nich kręciła się siwiutka matrona, odkurzając porcelanowe filiżanki, talerzyki i różne inne dewocjonalia na wystawie. Nie, nie mówiła po angielsku, ale bez pytania zadzwoniła do swojego wiekowego przyjaciela który pojawił się po kilku minutach (pełny garniak, czarna parasolka, lakierki) i z powodu bariery językowej odprowadził pod rękę kolesia z irokezem na głowie blisko 300 metrów do skrzyżowania gdzie już nie mogłem popierdzielić drogi... to są Włochy i to jest tu niesamowite.
 
Pierwsze dwa kilometry, jeszcze przez Introbio, pokonałem w towarzystwie niezbyt intensywnego deszczu i gromadki zaciekawionych, wszystkosrających ptaszków. Jako że byłem jedynym ruchomym (poza przemykającymi w dole od czasu do czasu samochodami i kłębami chmur nad głową) elementem krajobrazu, wzbudziłem spore zainteresowanie rozświergolonego stadka. Do tej pory zresztą nie mam pojęcia co to był za gatunek. Ptaki nieco mniejsze od wróbli, szaro-czarne, popiskujące i poruszające się wszędzie błyskawicznymi przelotami niczym stadko jętek. Droga po jakimś czasie opuściła zabudowania wijąc się w akacjowym lesie. W miarę nabierania wysokości akacje przemieszały się z leszczyną, by w końcu ustąpić miejsca bukom i jeżynom (chyba bukom, nie jestem cholera do końca pewny). Asfalt przeszedł płynnie w betonowo-szutrowe coś. Moje ciało było trochę ogłupione. W głowie mam zakodowany schemat, że skoro jestem w górach, jest mglisto i pada, to powinno być mi zimno. Tymczasem temperatura pomimo mgły i deszczu utrzymywała się powyżej 25 stopni. Dziwne uczucie. Po kolejnych dwóch kilometrach po raz kolejny dostałem po łbie specyfiką miejscowego folkloru. Zobaczyłem to:
 
 
:)  Znaki i tabliczki informacyjne kilka kilometrów za początkiem szlaku... wszystkie w tym samym miejscu jedna obok drugiej... Italianos...
 
Scena 4
 
Pomimo deszczu, w butach ciągle miałem w miarę sucho, a zapachy mokrego lasu i widoczki co jakiś czas odsłaniane przez chmury wprawiły mnie w dobry nastrój.
 
 
Czy coś mogło pójść jeszcze nie tak? Oczywiście że tak. Kilka minut po zrobieniu tej fotki minęła mnie terenówka ochlapując błotem i śmierdząc przeciążonym silnikiem. No nic, shit happens, tylko, co do jasnej cholery robiło w tej Toyocie sześciu chłopa w garniturach? Dziwne. Przez kolejne 20 minut minęły mnie rzężąc silnikami jeszcze trzy podobne pojazdy, wyładowane na ścisk kolesiami na błysk i kobietami w sukniach jak do opery. Co za cholera? Pomijając lekką paranoję sytuacyjną jaką zaczynałem podłapywać, nie widziało mi się wędrowanie w towarzystwie śmierdzących terenówek i skręciłem w pierwszą ścieżkę oznakowaną jako tako opisem sugerującym, że dotrę nią do schroniska w głębi doliny. Zrobiło się z powrotem przyjemnie, ale nie do końca bezproblemowo. Na tej ścieżce też nie okazałem się być sam.
 
 
Idźta se w cholerę co? No rusz się kozo i zabierz ze sobą wszystkie przyjaciółki. Tak wszystkie... eee... 40 w zasięgu wzroku. Idź mówię bo śmierdzisz.. mokrą kozą. Miała mnie głęboko, zameczała tylko mieląc w gębie wiechcia zielska. Ani myślała się odsuwać ze ścieżki, a ja nie bardzo miałem ochotę włazić w mokre chaszcze po pas by minąć najpierw ją, a potem każdą z jej koleżanek. Dobra, to jest wojna, a ja mam magiczną broń na takie kanalie jak ty. Wyciągnąłem z plecaka moją super stylową, włoską parasolkę made in china i otworzyłem gwałtownie. Koza przestraszona spierdzieliła się w chaszczory. Ha! Oto demoniczno-magiczna buława +10 ochrony przed złośliwymi goblinami, deszczem i durnymi kozami, ha! Ha! I ty też! No... za tą akcje doliczyłem sobie +5 do epickości i ruszyłem dalej :) Aha, skoro już wyciągnąłem parasolkę, to nie bardzo mi się chciało ją pakować z powrotem. Amator turystyki alpejskiej pod parasolem (nim wiatr nie stwierdził, ze lubi się nią bawić wywijając na drugą stronę) wyglądał tak:
 
 
Zdobywana wysokość rosła proporcjonalnie do wysokości mojego tętna. Mimo lekkiego spadku temperatury wędrówka po śliskiej od błota ścieżce pnącej się dosyć intensywnie w górę była wyczerpująca, po kilku kilometrach, już głęboko w dolinie, postanowiłem wejść do mijanego schroniska na chwilkę odsapki i wyżęcie ciuchów (buty też się w końcu poddały i chlupało mi teraz przy każdym kroku). I stało się jasne o co biegało z tym odstrzelonym towarzystwem w terenówkach. W schronisku właśnie trwały przygotowania do ślubu. Kilkadziesiąt par + księżulo + zaaferowana obsługa + skonsternowany pan młody (panna młoda gdzieś się zdekowała, pewnikiem stroiła w suknie). A czemu skonsternowany pan młody. Ano po temu, że wlazłem na niego ja. Lekko parujący, czerwony jak burak, mokry i zabłocony po kolana koleś ni cholery nie mówiący w jego języku. No dobra, to schronisko dziś nie jest turystyczne. Złożyłem gratulacje, poprosiłem matkę panny młodej o przekazanie życzeń szczęśliwego pożycia córce (mówiła po muminowemu) i ruszyłem przemoczony dalej, po kilku kwadransach opuszczając w deszczu i przy coraz silniejszym wietrze piętro lasu.
 
 
 
 
 
Deszcz, wiatr i coraz niższa temperatura (na wysokości >1800m było coś między 10 a 15*C, ale wiatr siekący deszczem obniżał odczuwalną temperaturę o kilka stopni, a ja byłem już całkowicie przemoczony) nie zachęcały do postojów dla odpoczynku. Dodatkowo wysiłek obudził ponownie ból zęba, a nie miałem ochoty łykać kolejnego tego dnia procha. Lepiej zostawić sobie pigułę na noc. Oznaczało to, że parłem w górę z jęzorem jak krawat i z żałosną prędkością. W końcu dotarłem do przełęczy i ujrzałem położone tuż za nią Rifugio Grassi - moją noclegownię na tę noc na 2000 metrów. No, jest dobrze. Ale moment, co tu jest grane? Dlaczego pies który wystartował z progu schroniska prosto w moim kierunku zamiast merdać ogonem ma mord w oczach? Eeee... W tym momencie usłyszałem charakterystyczny gwizd świstaka, a pies, jakby go ktoś za smycz szarpnął, skręcił w pełnym biegu o 90* w kierunku dziury w ziemi. Hehe, te, myśliwy, nie masz szans burek. Wykołują cie z palcem w uchu. I tak się stało. Zanim ciapek dopadł dziury, odezwał się drugi świst z przeciwnej strony łąki zawracając psiaka o 180*. Scena powtórzyła się jeszcze kilka razy nim dał sobie siana i zirytowany nie odtruchtał do schroniska.
 
 
Scena 5
 
Rifugio Grassi prowadzi rodzina. Właściciel, typowy, wysoki, przyjaźnie usposobiony Włoch, jego kobieta, niewiasta z niemowlakiem na rękach do której najlepiej pasuje określenie młoda matka, dwójka starszych dzieciaków, kilkuletni Ivo i pięcioletnia stokrotka o której za chwilę będzie więcej.
 
Foto-zasoby publiczne Rif. Grassi
 
 
Do tego przebywa tam na stałe (przynajmniej w sezonie) jeszcze kilka osób (sądząc z panujących relacji chyba spokrewnionych z właścicielami) zajmujących się kuchnią i opieką nad dzieciakami. Pod koniec dnia przytoczyły się jeszcze dwie pary turystów (najwyraźniej umówionych wcześniej, jedna z nastoletnimi latoroślami). Lubie takie miejsca. Nie czujesz się tu jak w masówce typu Morskie Oko, klimatem chyba najbliżej do takich miejsc ma nasze schronisko w Dolinie Roztoki sprzed kilkunastu lat (nie wiem jak jest teraz). Jednak w Rifugio Grassi jest bardziej kameralnie. Pomimo sezonu, deszcz stłumił ruch i skończyło się to na tym, że te kilka osób w jednej sali szama wspólny posiłek razem z właścicielami, ich dziećmi i ludźmi którzy przed momentem tenże posiłek przygotowali. Ze szklanką wina w ręku i w swobodnej rozmowie na każdy możliwy temat. Swoją drogą, jedzenie świetne, sami robią chleb, zbierają zioła itd. itp, kuchnia włoska, domowa, prosta. Ale ja nie o tym. Będzie o córce Alberto, która zaskoczyła mnie i nie tylko mnie bardziej, niż ktokolwiek inny przez ostatnich kilka lat.
 
 
Wchodzę mokry do schroniska i w ciągu kilku chwil od przywitania dostaje do rąk wielki kubas ultra-gorącej herbaty. Nie zważając na poparzony jęzor wchłaniam ją bez opamiętania jako, że wietrzysko dało mi popalić w przemoczonych ciuchach. Przy stoliku obok, Alberto bawi się z dzieciakami w wycinanki. Ivo trochę dokazuje, dziewczynka jest wyraźnie speszona moją obecnością, chowa się za ojcem i bratem choć widać, że nie chce zrezygnować z zabawy mimo obcego obok. Matka w przelocie tłumaczy w kilku słowach, że córa jest z tych nieśmiałych, unika raczej gości, natomiast Ivo pewnie da mi trochę popalić, jak to znudzony dzieciak, gdy na horyzoncie pojawi się ktoś potencjalnie możliwy do wykorzystania do zabawy. Następuje jednak ten moment, kiedy wszyscy muszą się zająć robotą. Alberto znika gdzieś na zapleczu dołączając do reszty stałych lokatorów, a dzieci jeszcze przez chwilę bawią się ganiając w swoich dopiero co ukończonych, wycinankowych maskach i koronach, nie pomagając przy tym przygotowaniom w kuchni, co oznaczało, że chłopiec wkrótce został oddelegowany gdzieś do ojca, a dziewczynka nie nakręcana przez brata zaczęła się trochę nudzić, no i została sam na sam z gościem...
 
Pokręciła się trochę nie wiedząc jak się zabrać za sprawę, ale w końcu przybiegła z kalią kart dla dzieci z jakimiś figurkami (pokemony?) opisami po włosku i z początku nieśmiało, ale w końcu roztrajkotała się rozkładając przede mną karty w skomplikowane układy na stole. Najwyraźniej cały monolog był wyłuszczeniem zasad gry i wstępem do partyjki w potworki... khem, tylko, że ja nie mam pojęcia jak z nią w to grać, opisów oczywiście nie kumam, zasad tłumaczonych przez pięcio-latke po włosku nie miałem najmniejszych szans zrozumieć, nawet intuicyjnie, a różne postacie i potworki na grafikach kart nie wystarczały by odgadnąć ich cechy i zasady nimi rządzące.
 
Przechodząca przez sale matka widząc tę scenę lekko się skonfundowała. Przeprosiła za nękania córki (nie był to problem, byłem równie zaciekawiony dzieciakiem co dzieciak mną i żadne z nas nie czuło się nękane) i wytłumaczyła małej, że signore nie umie niestety mówić po włosku. Tak, ten fakt zburzył plany dziewczynki. No i co teraz? Ano tu w ruch przyszła logika pięciolatka. Zniknęła gdzieś na chwile, usłyszałem tupot lekkich kroków po drewnianych schodach na górę, a po chwili była przy mnie z powrotem z książką z ilustrowanymi bajkami w ręku. Logiczne nie? Matka powiedziała, że signore nie umie mówić po włosku, ale przecież może mi poczytać. Nikt nie mówił, że signore nie umie czytać :) świat pięciolatka jest niesamowity. Powiem tak, sporo jeszcze było wzajemnych tłumaczeń co i jak z tymi językami między małą, a resztą rodziny, ale ostatecznie skończyło się na tym, że razem graliśmy w te karty (mała grała swój ruch, potem mój ruch itd, cały czas trajkocząc - pewnie tłumaczyła co jak i dlaczego), oglądaliśmy wielki rozpadający się zielnik, ucząc się nawzajem nazw poszczególnych chwaściorów, ja włoskich (pomagały łacińskie podpisy pod ilustracjami) mała polskich (nie wiem ile zapamiętała, ale mam dziwne wrażenie, że więcej niż by się mogło wydawać), zjedliśmy razem wszystkie moje mini picceriny które mi zostały (za specjalnym pozwoleniem matki - szczęśliwie były ze sklepu z eko-sreko żarciem, a nie w wersji napompowanej chemią z tesco) i robiliśmy sto innych zajęć zupełnie nie mając stresu w tym, że nie jesteśmy w stanie porozumieć się na płaszczyźnie lingwistycznej. Wieczorem, już po ceremonialnym myciu dzieciaków w balii (mała nie odpuściła, trzeba było oboje myć we wspólnej sali) i uśpieniu ich, rodzice małej przy kolejnej szklance wina stwierdzili, że jeszcze nigdy nie widzieli swojej córki w takiej komitywie do gościa schroniska. Dziwne, naprawdę niezwykłe doświadczenie, które zostawiło we mnie sporą mieszankę uczuć, których nawet nie do końca jestem w stanie nazwać i opisać.
 
Niemniej, każdy dzień się kiedyś kończy, a ja po wczesnym śniadaniu musiałem ruszać dalej, żegnany przez małą i goniony rozkładem jazdy nielicznych, niedzielnych autobusów gdzieś daleko w dolinie, której nawet nie było widać z przełęczy na której stoi Rifugio Grassi.
 
 
 
Scena 6
 
Przed wyjściem sfociłem sobie dwie mapki wiszące na ścianach schroniska, aby wypracować jakiś plan powrotu.
 
 
 
I ponownie uderzyłem głową w zakręcony świat miejscowych. Większość z tych szlaków, na każdej z tych map, ma inną numerację. Co więcej, żadna z nich nie pokrywała się z rzeczywistością. Piwo dla tego kto widzi sens i potrafi zrozumieć oznaczenia jak te poniżej, Italianos...
 
 
Niemniej cel był prosty, najpierw Pizzo dei Tre Signori, a potem jednym ze szlaków do Rifugio Santa Rita i biegiem w dół do Introbio.
 
 
Problem w tym, że to był bardzo ambitny plan. Nie tyle ze względu na jakieś wymagania i trudności techniczne, co wchodzące w grę odległości i czas jaki miałem do ostatniego pasta-rocket z Introbio do Lecco. Mniej więcej udało mi się tak dopasować układ i kombinację konkretnych odcinków szlaków, że powinno się udać. Tyle, że nie wziąłem pod uwagę jak bardzo duże są rozbieżności między mapami, a realiami. Ostatecznie, po połapaniu się, że szlak na skróty na którym opierało się całe założenie po prostu nie istnieje, a najkrótszą istniejącą droga powrotną z Tri Signori będzie ta przez Rifugio FALC, zmuszony zostałem do wycofania się z podejścia na wysokości ok. 200 metrów poniżej szczytu (ok. 30 minut natarcia) ku przełęczy i niemal biegiem przebicia się do Rifugio Santa Rita, szlakiem meandrującym przez terytoria kilku świstaczych klanów, który ktoś trochę bez sensu ołańcuchował, bo ze wszystkich mijanych wspomagaczy może jedno miejsce naprawdę ich wymagało. Tu najlepiej po prostu popatrzeć, nie ma co gadać.
 
 
 
 
 
 
 
W Rifugio Santa Rita niestety nikt nie gadał po muminowemu, ale za to mieli internet i córkę właściciela która potrafiła uruchomić google translate. Oznaczało to, że zdobyłem informacje jak można by wrócić do Introbio, nie ładując się do Val Biandino, gdzie spodziewałem się po pierwsze tłumów (pogoda zrobiła się pierwszy raz ładna od kilku dni, a była to w końcu niedziela) a po drugie, który pozwalał uniknąć ruchu kołowego z powracającymi z wczorajszej imprezki weselnikami. Padło na grzbiet zamykający od północy Val Biandino i nieoznakowaną ścieżkę pasterską, ostro schodzącą do samego Introbio u wylotu doliny.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Problem w tym, że ostatnie trzy, cztery kilometry praktycznie biegłem, co zakończyło się jęzorozwisem, bólem lewej kostki i nieciekawym zapachem w pociągu do Mediolanu. I naprawdę nie polecam takiego scenariusza nikomu. Konieczność zbiegania po słabej jakości, śliskiej ścieżce, gdy masz już 30 km górami w nogach, to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej.
 
 
AKT 2
 
Główne postacie: Hans, Sztorm, Organy Grigny
 Czas: 11-12 października 2014, północna Longobardia.
 
 
Worldcue® Alert
Severity: Warning Alert
Environment: Heavy rain in southern France, northern Italy. Flooding, transport disruptions, road closures, power outages possible. Rain to continue through Oct. 13.
 
The locations affected by this alert are:
  • Marseille
  • Milan
  • Turin
  • Montpellier
  • Genoa
  • Lugano
This alert began 10 Oct 2014 16:02 GMT and is scheduled to expire 14 Oct 2014 23:59 GMT.
 
Scena 1
 
Corpo jakiś czas temu uznało, że moja zrzędząca obecność na miejscu kojąco wpłynęła na naszego klienta w słonecznej Italii... tia... z tym słońcem to wyszło średnio, ale dyrektywa weszła w życie, a ja na początku tygodnia ponownie wylądowałem w hałaśliwym biurze na przedmieściach Mediolanu. Jednak tym razem, nie trzeba było przekonywać Mario by wygrzebał mi jakąś fajną opcje szlajacką, pomimo wyjątkowo niepomyślnych prognoz pogody, zakończenia sezonu i regularnej powodzi w tej okolicy (nasze dzienniki pewnie nawet nie pisnęły jaki dramat rozgrywa się w okolicach Genui, ale patrząc na miejscowe media i słuchając ludzi to jest źle), dostałem do ręki mapkę Masywu Grigny, time table odpowiednich autobusów lokalnych (oczywiście w realu okazało się, że oficjalna rozpiska ze strony operatora ma się do rzeczywistości nijak, ale dojdziemy jeszcze do tego) i rezerwację w Rifugio Broschi (http://www.rifugi.lo...o-brioschi.html) na szczycie Grigna Settentrionale... o ile tam dotrę, bo nie było to takie oczywiste. Traversata Alta jest piękna, ale Mario wspominał bym nie kozakował za bardzo gdy zastane śnieg, co było całkiem prawdopodobne.
 
Foto-zasoby publiczne Rif. Brioschi
 
Scena 2
 
W pociągu za wiele się nie działo, ot deszcz i pola ryżowe na przemian z industrialem za oknem. Wysiadam na znanej mi już stacyjce skąpanej ponownie w szarości czegoś na pograniczu mżawki i regularnego deszczu. Mgła. Muszę się sprężyć bo pasta-rocket do Balisio, które jest tym razem moim punktem startowym, odchodzi za 10 minut. Oczywiście jestem znacznie lepiej przygotowany. Mam w ręku mapkę z zakreśloną wiochą Balisio która jest dziś moim punktem startowym i przezornie zacząłem od zakupu biletu w piccerni obok, nim wyruszyłem na poszukiwania autobusu. Poszło całkiem gładko, pomimo małego drobiazgu. Właściwy autobus miał numer D50, a nie D35 jak sugerował internetowy rozkład. Tiaaa... Po trzydziestu minutach wylądowałem w zamglonej V-kształtnej przełęczy, gdzie szosę okalało kilka chałup , bar, stacja benzynowa i posterunek pogotowia. Jest dobrze. Mgła, deszcz, okolice +15*C, zapach jesiennego lasu, dzwonki stada owiec i działający track w komórce zapowiadały mokrą, ale bezproblemową wyprawę O ja naiwny...
 
Scena 3
 
Pierwsza godzina marszu upływa w sielankowej atmosferze niezbyt wymagającego podejścia. Pomimo deszczu w butach ciągle sucho, a zamglony, ociekający wodą, pachnący jesienią las bukowy zachęcał do wysiłku. Pierwszym sygnałem, że nad kolorowymi koronami drzew zaczynają się budzić demony był odległy pomruk grzmotu burzy. No ładnie. Ale w sumie lepiej, ze teraz niż na grani. W lesie mnie co najwyżej zmoczy. Właśnie, woda. Problem narastał wraz z nasilającym się deszczem, w miarę nabierania wysokości. Po kolejnym kwadransie deszcz padał już poziomo, ja miałem mokro w butach, a odgłosy burzy przybrały tempo jednego grzmotu na minutę. Zrobiło się nieciekawie. Przyśpieszyłem maksymalnie by dopaść Rifugio Antonietta (1400mnp) zanim zmieni mnie w pampucha. To oczywiście kosztowało. Kilku-kilometrowe natarcie w gęstej mgle, ze zmianą wysokości o jakieś 500 metrów w niecałą godzinę to może nie wyczyn, ale nie pozostaje bez wpływu na kondycje. Do rifugio dotarłem zasapany i zagrzany walką ze szlakiem i wiatrem walącym w pysk najpierw mokrymi liściami, a potem po prostu lodowatym deszczem przy zanikających pomrukach burzy. Dotarłem tam oczywiście przemoczony.
 
 
Scena 4
 
- Della piscina seicento cinqecento punto alfa romeo!
- Skuza, ajłil klinit. Nie nerwujsja się tak.
- Allora!
 
Korpulentna właścicielka oczywiście nie mówiła po muminowemu, ale z gestów towarzyszących przemowie było jasne, ze nie jest szczęśliwa z kałuży jaka powstała momentalnie pod moimi butami. Dobra, już dobra, wiem co jest grane. Ogarnę to kobieto. No tak, trochę narozrabiałem. Szczęśliwie jej chłop operował mocno kaleczoną angielszczyzną i udało się nie dość, że dogadać gdzie wolno, a gdzie nie wolno w buciorach, to zamówić też kubasa herbaty. Nim dopiłem, odgłosy burzy ucichły zupełnie, wiatr uspokoił się do poziomu na który nie zwracasz uwagi, a deszcz do poziomu... normalnego deszczu bez specjalnych atrakcji. Udobruchana właścicielka zaserwowała mi nawet kawałek ciasta z jabłkiem.
 
No i znowu jest fajnie. Co prawda nieco zaskoczyłem chłopa (bo jaki kretyn chciałby tam iść w taką pogodę) dopytując o przebieg szlaku na Grigna Settentrionale – wiecie jak jest, widoczność średnio utrzymuje się na poziomie 10-20 metrów, są momenty kiedy nie bardzo widzisz swoje własne buty, więc mapa na niewiele Ci się przydaje – i ostatecznie dostałem wykładzik paluchem po mapie, którą ze ścieżek wybrać. Co ciekawe z wyraźnym zaznaczeniem bym nie brał jednego ze szlaków bo tam pewnie sporo śniegu leży. Hmmmm.... Tak czy siak, czas mi było ruszyć dupsko w górę
 
- Okej, ajnid tugoł. Telmi łotis da bill.
- Pe fiftin.
 
... o ja pierdziele. Cenią się tu. Ciekawe ile kosztowało to ciastko z jabłkiem. No dobra, nachlapałem, zeżarłem żonine ciastko, to trza zapłacić. Wyciągnąłem dwudziestkę, co wywołało u właściciela zakłopotane drapanie po łysinie. Tylko mi nie mów, że nie masz wydać.
 
- Uno minuto amico.
 
Poczekam, nie spieszy mi się... a potem zrobiło mi się głupio, bo koleś przydreptał z całą masą monet, którą z nieszczęśliwą miną wsypał mi do rąk, a było tego coś z 16 Euro. Khem, tak, angielskie liczebniki nie są twoją mocną stroną. Jak byś się wysłowił sensownie, to pewnie nie wyskakiwał bym z dwudziestakiem. Pogrzebałem po portfelu szukając czegoś mniejszego i udało mi się dokopać do zmaltretowanego dziesiątaka, co wywołało wyraźną ulgę na twarzy dziadka. Odkręciliśmy płatności tak, że pozbył się tylko niecałej połowy monet z kasy. Rozstaliśmy się z uśmiechami na twarzy.
 
Scena 5
 
Nic nie widać. Wyszedłem już ponad piętro lasu. Wiatr wyje, deszcz leje w pysk, a buty ślizgają się po kamieniach... mam nadzieję, ze ciągle są to kamienie szlaku. Zrobiło się jakieś 10-12*C, ale wiatr siekący wodą skutecznie obniża odczuwalną w przemoczonych ciuchach temperaturę. Od czasu do czasu silniejszy podmuch wiatru odrywa podstawę chmur od stoku odsłaniając szlak na długości ponad stu metrów, co bardzo pomaga w nawigacji.
 
 
 
W jednej z takich odsłon dotarło do mnie, że cholera minąłem we mgle odnogę zalecaną przez kolesia z Rifugio Antonietta Al Pialeral. No nic, tędy też dojdę, tylko trochę na około. Lup! O kurna, aż mi zadzwoniły zęby. Jeszcze echo grzmotu nie wygasło zupełnie nad głową, a wiatr sieknął we mnie z zaskoczenia ze zdwojoną siłą zmuszając do podparcia się ręką. Minutę później usłyszałem szum który zdołał się przedrzeć przez łomot wiatru. Kolejną minutę później, równie dobrze mógłbym wskoczyć tak jak stoję do basenu, efekt byłby ten sam. To są właśnie takie chwile, gdy dobierając słowa mające opisać to co zaczęło się dziać, ciężko znaleźć coś, co nie było by przekleństwem.
 
Pioruny waliły z częstotliwością dwóch na minutę, deszcz już nie był deszczem, a przemieszczającym się w równolegle do stoku (raz w dół, raz w górę!), mixem lodu, mokrego śniegu i lodowatej wody. Kaptur przylepiało mi do ryja, zasłaniając resztki tego, co było widoczne w promieniu około dziesięciu metrów od butów. Każda próba odsunięcia go sobie z oczu wymagała uniesienia ręki, a to oznaczało, że jakieś pół litra wody zgromadzonej w wewnętrznej stronie rękawa, lodowatą strugą przemieszczało się na moje plecy i bok. Jeden z kolejnych, silniejszych podmuchów poza tym, że zepchnął mnie kilka kroków w dół, odsłonił ponownie kawałek stoku, co pozwoliło mi się zorientować (kosztem kolejnego pół litra wody w gaciach), że idę prosto na niewielki grzbiecik na którym w punkcie przesilenia wbito 3 metrową stalową tyczkę śnieżną Łup! Tak rozumiem, to twoja tyczka i nie będę tam lazł. Zszedłem nieco ze szlaku by uniknąć tej jakże przydatnej w innych warunkach konstrukcji. Oznaczało to jednak, że teraz pod butami miałem nie względnie stabilne kamienie ścieżki, ale luźne, nasiąknięte kępy alpejskiej trawy ustępującej pod butami pomiędzy tymczasowymi bystrymi strumyczkami i kamieniami reagującymi entuzjastycznie na nacisk. K..wa, p...ona, j.... h... i oby ci k.... ty stara p... p... p...
 
Wiedziałem, dobra wiązanka zawsze pomaga. Sprawdziło się i tym razem. Kolejny moment, gdy oderwało chmurę od stoku ukazał jakieś 150 - 200 metrów w górę po prawej cień czegoś, co było zbyt regularną bryłą na naturalną formację. Dotarłem tam w tempie jakiego nie powstydził bym się popisując przed mijanym stadkiem uśmiechających się zalotnie modelek na pierwszych stu merach szlaku. Tu jednak goniły mnie nie kobiece spojrzenia, a zapach ozonu w powietrzu. Shed taki jak Riva Girani, który zaistniał właśnie w tym miejscu, czasie i okolicznościach to jedna z takich sytuacji w której zaczynasz się zastanawiać, czy wykrzyczenie odpowiednich przekleństw w odpowiedniej kolejności, nie jest przypadkiem starożytnym zaklęciem do naginania osnowy świata i tworzenia bram do innych wymiarów.
 
Gdy wylewasz trzęsącymi się z zimna rękami, litry wody z butów już w środku budowli, która w ogóle nie jest zaznaczona na twojej mapie, słuchając łomotu wody o dach, huku wiatru i grzmotów, podczas gdy ty spokojnie (choć trzęsąc się z zimna) wyżymasz kolejne elementy ubioru i zagryzasz suchym (tak!) waflem ryżowym, który jako jedyny obiekt w mokrym plecaku przetrzymał nietknięty, czasem coś w środku zaczyna w tobie chichotać Dostajesz banana na ryju, pomimo, że Ci zimno, mokro, serce wali z wysiłku, a mięśnie, niekontrolowanymi skurczami wytrącają wszystko z rąk. Takich chwil się długo nie zapomina i po właśnie takie chwile napierasz dalej pomimo, że ludzie którzy nigdy tego nie zaznali, z pełną powagą stwierdzą, że jesteś nieodpowiedzialnym gówniarzem godnym pogardy i mentorskim tonem, w przekonaniu słuszności swych osądów, zabronią swym córkom zbliżać się do ciebie (BTW, tacy „odpowiedzialni co wiedzą lepiej” często kończą w polityce - tępić).
 
Burza szalała jeszcze półtorej godziny, a mi zaczynało się nudzić. Może by rozpalić w tej kozie w rogu? Drewno jest, parę starych gazet skłębionych między szczapami też się wala... Może dało by się coś podsuszyć? Walczyłem nawet długo, ale osiągnąłem tylko kilka kilkuminutowych okresów nędznego płomyczka, napędzanego głównie rozpałką, a nie samym drewnem. Wiatr robił co chciał w kominie, nie dając się ustabilizować cugowi. Trudno. Po pierwszej po południu łomot w dach przeszedł w rwany, ale niezbyt głośny szum, a echa grzmotów zrobiły się cichsze i sporadyczne. Do szczytu Grigny, nawet niezbyt szybkim tempem powinno być stąd jakieś 1,5–2,5h. Uznałem że trzeba by wykorzystać prawdopodobna chwilę stabilizacji po burzy, wrzuciłem w skarbonkę wszystkie monety które dostałem jakiś czas temu w schronisku jako resztę, wbiłem w mokre buty i wyszedłem na deszcz.
 
Scena 6
 
Szło mi się dobrze pomimo zimna, wiatru i deszczu. Wysiłek rozgrzewał mięśnie, a deszcz znacznie osłabł, co utrzymywało poziom wilgotności moich bambetli na stabilnym poziomie. Na 2K deszcz zaczął wręcz dogorywać, przechodząc w mżawkę która tylko od czasu do czasu przypominała sobie, że krople mają być większe i ma ich być więcej. Gorzej było z wiatrem, ten nie odpuszczał, a gdy osiągnąłem przełęcz na Bocchetta della Bassa pierwsze skojarzenie jakie przychodziło do głowy to wylot odrzutowego silnika. Wiatr szarpał i wył zasysając z obu stron grzbietu słupy mgły i splatając je i rwąc w dynamicznym, hipnotycznym tańcu – tego niestety nie widać na zdjęciu z telefonu. Zrobienie kilku po sobie też niewiele dawało, trzeba być na miejscu niestety nie z komórką, a z czymś co ma choć kawałek obiektywu i daje jakąś kontrole nad parametrami ekspozycji.
 
 
Niestety, w obu wypadach w tę okolicę dysponowałem tylko Zetką, bo ta, w przeciwieństwie do 40D, JEST wodoodporna.
 
Granią na szczyt było już blisko, po ok. 20tu czy może 30tu minutach, nad głową zamajaczyło mi Rifugio Brioschi, przycupnięte na szczycie Grigna Settentrionale.
 
 
Scena 7
 
Przyznam się, że na podejściu pod bazę, ogłuszony i zmęczony nie zanotowałem, że dzieje się tu pewna specyficzna magia. Władowałem się nieświadomy do środka, gdzie okazało się, że w całej budowli, poza mną, są tylko dwie osoby, rifugista i jego syn. Co się dało, trafiło pod piec, a ja zacząłem tajać słuchając opowieści, jak to z Rifugio Antonieta dostali telefon, że jakiś „Stupido di Polacco” polazł na Grigne, ale spodziewają się, że zaraz wróci ze złamanym morale :) A w ogóle, to żebym koniecznie gasił światło jak wychodzę z klopa, bo od tygodni nie było słońca i ciągną na oparach z akumulatorów (schronisko zasilane jest panelami).
 
 
Gdy już byłem na etapie względnej kumatości, trochę podsuszony i z tętnem które nie łupie w uszach, słońce jednak postanowiło zrobić małą niespodziankę. Pojawiło się na jakiś kwadrans, serwując moim oczom to:
 
 
 
 
Było warto? Moim zdaniem nie podlega to najmniejszej dyskusji. Co więcej, gdy wszyscy wybiegliśmy na zewnątrz oglądać objawienie błękitu. Dotarło do mnie, że całe rifugio otulone jest głębokimi pomrukami układającymi się w coś w rodzaju melodii. Kiedy zacząłem rozglądać się za źródłem dźwięku, facjaty gospodarzy wykrzywiły uśmiechy. Nie Polacco, to nie jest żaden z elementów konstrukcyjnych schroniska, to gra Grigna...
 
Słyszałem wiele śpiewów wiatru. Od ryku, huku i łomotu, przez wycia, świsty, zawodzenia, po szumy, szepty i szmery, ale czegoś takiego nie słyszałem nigdy i w żadnych górach na których postawiłem swoje buciory.
 
Na zewnątrz w ciemności i zimnej mgle grają Organy Grigny, w środku, przy piecu i minimalnym świetle, powoli wysychają buty, kurtka, mapa i ziołowa flaszka miejscowego specyfiku. Rozmowa, jak to przy alkoholu, krąży od kobiet przez motocykle po putina i Ukrainę by znowu wrócić do kobiet... a może do motocykli? Jakoś słabo pamiętam ;)
 
Scena 8
 
Rano, we względnie suchych (no, prawie) ciuchach i butach, w kompletnym mleku mgły, odprowadzany nokturnem z organów Grigny, ruszyłem w dół popychany wiatrem w plecy, wałkując w głowie decyzję, czy jednak lepiej nie porywać się przy zerowej widoczności i wytrącającym z równowagi wietrze na Traversata Alta. Ostatecznie, uznałem, że w przypadku gdybym się z tego grzbietu zrypał, narobił bym wszystkim w okolicy zbyt wiele mocno krępującego kwasu. Jedynym ciekawszym epizodem zejścia okazało się spotkanie, niemal pyskiem w pysk,  z kozicą, którą z powodu mgły i głośnych pohukiwań wiatru, udało mi się podejść przez przypadek na jakieś 20-30 metrów. Oczywiście nie miałem najmniejszych szans zareagować fotką, gdy spłoszona czmychnęła w mgłę.
 
AKT 3
 
Wszystko zanosi się na to, że trafię do tu za parę tygodni jeszcze raz i będzie okazja do trzeciego aktu i epilogu. Bo choć ciągle jeszcze bolą mnie nogi i łażę po mediolańskim bruku trochę sztywno po ostatniej eskapadzie, nie sądzę by coś mnie było w stanie zatrzymać w mieście.
 
CDN.

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.

Ok