Motorek w tyłku

Akt I – aperitif 

Jest taki typ pacjentów, co nie mogą usiedzieć na miejscu. Szlajają się kiedy się da i gdzie się da. Im większe zadupie, tym większy fun. Jak taki gościu jeszcze ma mega farta polegającego na tym, że pracuje dla firmy, która go po tych zadupiach rozsyła do roboty, to mamy petardę energetyczną w trakcie odpalenia. Heh! Czas się znowu nakręcić! Posłali mnie w nowe miejsce! ;) Na razie jeszcze w biurze... jeszcze palcem po mapie... jeszcze przy kuflu wyrąbistego piwa knuje gdzie... Ale powiem jedno, klimat już podłapałem. Ja tym ośnieżonym kamolcom nie popuszczę...

a może kurna będzie nocka na lodowcu? Zaczyna mi rosnąć ciśnienie, w ten weekend będzie akcja typu „wpuść narwańca w strefie lawin”... Ten tego, jak wrócę w jednym kawałku, to nie omieszkam skrobnąć relacji ;) Zgadnie ktoś gdzie mam bazę wypadową?

 

 

 

 

 

 

 

 
 
 
...no i zaczyna się robić ciekawie :) Ogłosili pomarańczowy alarm na wietrzysko ( http://www.meteoschweiz.admin.ch/web/en/danger/danger.html ), faktycznie trochę trąbi... 
 
Ogłosili, że słońca nie będzie ( http://www.meteoschweiz.admin.ch/web/en/weather.html - ten tego, tam gdzie planuje się wystrzelić, to temperaturze odejmujcie 15*), tia, trza będzie jakieś makabryczne czasy i ISO ustawiać... choć z drugiej strony, pewnie nie będzie czego focić... 100 fotek mgły jako dokumentacja, to średni pomysł.
 
Na radarach wygląda, że cały syf zatrzymuje się właśnie na rejonach gdzie się wybieram, zwalając balast na Alpach... a makaroniarze mają słoneczko... A może kurde, kopnąć się nieco dalej... włosi są podobno takimi samymi wariatami jak my... będzie większa szansa na jakieś porąbane akcje :) Hmmm, trza przemyśliwnąć, jutro decyzje.
 
Akt drugi. - Z szacunkiem proszę, z szacunkiem.
 
- Heloł. Tjurist informejszyn? 
- Słis sac informejszyn. Hałajken helpju?
- Chciałbym wiedzieć czy są jakieś ograniczenia na szlakach turystycznych w rejonie Goshenen.
- ...
- Przykro mi, ale warunki narciarskie w całym rejonie Oberwaldu są bardzo złe. Wyciągi nie pracują, trasy zjazdowe są zamknięte.
 
Ale... ale... No dobra, jeszcze raz.
 
- Rozumiem. Chciałbym się dowiedzieć, co ze szlakami turystycznymi. Interesuje mnie HIKING not SKIING.
- ...
- Przykro mi, ale warunki narciarskie w całym rejonie Oberwaldu są bardzo złe. Wyciągi nie pracują, trasy są zamknięte.
 
Wrrrr... Kobieto, skup się. Ja wiem, że dzwonią do ciebie non stop z jednym pytaniem, ale ja sie pytam o co innego. No dobra , trzecie podejście.
 
- Przepraszam, nie zrozumieliśmy się. Chciałbym się dowiedzieć, czy są jakieś ograniczenia na pieszych szlakach turystycznych. Nie będę jeździł na nartach. 
- ...
- Nie mam żadnych informacji o jakichkolwiek ograniczeniach w pieszym ruchu turystycznym, ale warunki narciarskie w całym rejonie Oberwaldu są bardzo złe. Wyciągi nie pracują, trasy są zamknięte. 
Uh, no dobra, więcej się tu nie dowiem.
- tenkjuwerymacz.
 
W mordę. No po prostu bomba. Dobra, nie ma się co zamartwiać, rano w cuga i jadziem w góry.
 
No, jestem na miejscu.
 
 
Kurna, ciasnawo tu... Znacznie zimniej niż w Lucernie, trochę podmuchuje. Heh, mam bojowy nastrój, nie ma to tamto, napieramy. Mam do wyboru dwa szlaki. Spacerówkę dnem doliny, albo normalny szlak górą jednego ze zboczy... Niee... nie przyjechałem tu na spacer do Morskiego Oka i z powrotem, tylko połazić po górach. Idziemy górną trasą.
 
Heh, co robi szwajcarski drwal jak się nudzi? ;)
 
 
 
A może?... Nie, nie mój sajz. Idziem dalej. Na razie sielanka.
 
 
Aha, no i 100m wyżej po sielance.
 
 
 
 
Śnieg pokrywa mniej więcej dwu centymetrowa warstewka lodu. Ślisko jak cholera, ale dzięki tej warstewce nie zapadasz się... To znaczy nie zapadasz się na każdym kroku, tylko na co dziesiątym. Cholera by to wzięła. Moment nieuwagi, zbyt gwałtowny ruch i wpadasz po półdupki w śnieg, przy okazji zaliczając zębami glebę (ręce chronią aparat ;) poharatany ryj się zrośnie, a pęknięty obiektyw? :szczerbaty: ) 
 
Klnąc i szamocząc się ze śniegiem głębokim na ponad metr, z oszałamiającą prędkością ok. 2 km na godzinę pełznę w górę doliny. Przecieram te cholerną trasę. Ostatnie ślady skończyły się jakiś kilometr temu. Kurna, wyrąbiście tu.
 
 
 
 
 
Pełznę sobie dysząc, słoneczko przypieka (miało padać ;) ) powoli zdobywamy kolejne poziomice...coś mi tu nie gra. Mam na ukos strawersować to zbocze przede mną? Przecie to ma nachylenie ze 40*... Świeci się jak psu jajca... Aż się prosi... Uno mometo, trza zrobić testa. 
 
Hiiip, hop!
 
Uh, wjechałem po pas. Teraz delikatnie wycofać się z dziurdzi. Co my tu mamy... Trzy centymetry lodu, ze 30 centymetrów firnu, potem wyraźna granica, metr, ciężkiego mokrego śniegu, a pod nim bez wyraźnej granicy sucha, ubita, twarda warstwa która mnie zatrzymała... Dupa. Nie wejdę w to, jeszcze nie zgłupiałem. Nie będę hojrakował. I co teraz? Chyba widzę symbol szlaku po drugiej stronie zbocza. eLka w puszkę, zoom na 200 i... tak :) jest! Czyli wiemy już gdzie nam trza dojść... Niby można by tym grzbietem podejść pod turnie... Jakieś 100 metrów. Tam trawersik i wrócić granicą lasu na przecinkę... Łatwo powiedzieć... 
 
hrrrrr, zbrą! hrrrrrrrrr zbrą.... hrrrrrr yyyyy khe khe yyyyy hilfe! Zaraz wypluje płuca. Co mnie kurna podkusiło. Czajnik się znalazł, trza było napierać na ukos przez zbocze... hyyyyy, zbrą, hyyyyy mamo, umieram. Gleba. Hilfe, uh. Przerwa. Obejście tego zbocza zajęło mi półtorej godziny rycia się przez śnieg... W mordę... Dobra, teraz kawałek lasem. Mniej śniegu. Złapie oddech i brniemy dalej.
 
 
Straciłem czujność, Kolosy nad głową skutecznie odciągnęły moją uwagę od tego co pod nogami. Hihi, jaką śmieszną karbowaną fakturę ma śnieg w tym miejscu... Zupełnie jakby coś pod nim... uuuups.  Hrup! Łaaaa! Chlup. Uh, w mordę. Co się stało? Gdzie ja jestem? Śnieg przede mną, śnieg nade mną, woda pode mną... Woda pode mną? Łaaaaa! Siedzę dupą w górskim strumieniu! #@!%##@! Wyleźć z tond! Buty mam już pełne, leje mi się z plecaka, Kieszenie kurki pełne wody. W mordę, wmordewmorde! 
 
Wylazłem... Odpełzłem kilkanaście metrów... Ale wtopa! Dosłownie. Śpiwór jak gąbka, piankowe gacie przemoczone na dupie i od kolan w dół, W butach bajoro, Aparat zamoczony, ale chyba żywy. Kit mokruteńki, eLka upaprana, ale względnie sucha. O cholera, nie ma GPSa i całej drobnicy z kieszeni! Nawet podjąłem próbę dostania się spowrotem do dziury, ale po tym jak plecak zjechał mi 30 metrów w dół po lodzie odpuściłem. W cholerę, to tylko kawałek elektroniki. Teraz mam inny problem. Musze się gdzieś wysuszyć w sensowym czasie, bo będzie niewesoło... Mapa. 
 
Delikatnie, trzęsącymi się rękami, rozkładam wilgotną mapę na śniegu (jedyny przedmiot który w trakcie nieoczekiwanej teleportacji do strumienia nie wyleciał mi z kieszeni ;) ) Dobra, jestem tu, schronisko jest tam. Najsensowniej będzie przebić się ok 500 metrów w dół pobliskim jęzorem lasu do spacerówki i tą drogą jakieś 3.5 km do schroniska... 300m różnicy wysokości... pikuś. Dwie , dwie i pół godziny. Serpentyna drogi wijącej się dnem doliny migała mi czasem w dole, więc prawdopodobnie coś nią jeździ (znaczy jest względnie odśnieżona).
 
No i kurna czułem, że nie należy ufać panience z informacji turystycznej!
 
 
Cholera! Z butów zrobiły mi się dwie skorupy lodu, ale moje piankowe gacie obserwacyjne stokrotnie przerosły moje oczekiwania! Kochane Baltsporty. Najbrzydsze spodnie narciarskie w sklepie okazały się wyrobem najwyższych lotów. Sprawdziły się za kręgiem polarnym, a teraz nie puściły w gacie ani kropli z ciurkającej kurki. Całkiem nieźle trzymają też wilgoć z dala od ciała, jajka prawie suche. ;) W sumie to jestem w lepszej kondycji niż by to się jeszcze pół godziny temu wydawało... ale nalot spacerówką sobie odpuszczam, jeszcze mi tylko brakuje pyskówki z miejscową strażą leśną... Za dobrze znam schematy według których postępują ci ludzie ;) od drugiej strony barykady :szczerbaty: . Wracam na szlak. Przed trzecią będę w schronisku. Naiwny ja.
 
 
 
 
Kurde, tędy nikt przede mną nie szedł w tym sezonie... To którędy przemykają się miejscowi? Pewnie tą zamkniętą drogą popylają sobie jakby nigdy nic skuterami...
 
Chwile potem, wszedłem w strefę ekspresów.
 
 
Akt trzeci. - Ucz się dziecko języków ucz. ;) 
 
Dotelepałem się w rejon na którym moja wymięta mapa (za którą w Polsce można by kupić znośny okular, wrrrr) pokazuje kilka budynków. Jednym z nich jest podobno schronisko... No faktycznie, za kolejnym purchlem śniegowym pojawiła się bryła tamy i ze trzy dachy... z jednego nawet dymi... No to wypas :)
 
 
 
 
Kilkaset metrów przed zabudowaniami, szlak którym się kopałem dołączył do zamkniętej drogi. Tiaaa... tak czułem, że zakazy i nakazy miejscowi mają głęboko. Na drodze było kilkanaście śladów skuterów. Heh, no, po takim ubitym przez skuter śnieżny traku to w ogóle jak po autostradzie... normalnie ekspresówka. 
 
Kurde, co tu jest grane... Przy drodze siedzi... Heidi... Czesze wielkiego łaciatego bernardyna i wpatruje we mnie wielkimi oczętami... Eeeee... Na wszelki wypadek obejrzałem się za siebie, ale żywego ducha. Stopy mnie bolą jak cholera, więc to nie omamy... Coraz wolniej podchodzę do nieoczekiwanego zjawiska. Teraz wpatruje się we mnie w całkowitym bezruchu i dziewczę i bernardyn. Z intensywnością raczej nie spotykaną na co dzień w mieście... khem... 
 
- Haj… Skjuzmi, in majmap ajsi tatis a hostel hir... Kudju telmi łicz łan….
 
No kurna aż mi słów zabrakło. Dziewczę uśmiechnęło się do mnie rozbrajająco przekrzywiając głowę i podkręcając intensywność wpatrywania do poziomu z jakim się jeszcze nie zetknąłem... Jak nic jaja sobie ze mnie robi. :szczerbaty:
 
- Eeee... Khem, ajem luking for a rum for łan najt... eeee…. 
 
Dziewczę nie zmieniło pozycji nawet na centymetr, sytuacja, mówiąc szczerze, zaczynała mnie nieco przerastać. Za to pies wywalił jęzor na całą długość i zaczął dyszeć, nawet jakby delikatnie drgnął ogonem... uh, dobry piesio, też cie lubię.
 
No to sobie stoimy... Dwie niemowy i dyszący bernardyn... To znaczy ja stałem, reszta żywych stworzeń w zasięgu wzroku siedziała gapiąc sie na mnie.
 
No kurde, już miałem zacząć od nowa gdy Heidi, ciągle z rozbrajającym uśmiechem na ustach wskazała mi ręką jeden z domów... O rany, ale akcja.
 
- tenkju werymacz, znaczy się dziękuje... eee no chciałem powiedzieć danke! O! Danke szen!
 
Pies machnął ogonem... To ja już pójdę dobra?
 
Obszedłem wskazany budynek. No faktycznie nad trasem wisi sobie piękny szyld „Gasthaus Goscheneralp”, znaczy się to tutaj. Wdrapuje się schodkami do wejścia i pukam... Cisza... Gdy tylko dotknąłem klamki, drzwi z cichym skrzypnięciem otworzyły się prawie na całą szerokość. No dobra, nie będę szopek odstawiał, wchodzę. W środku cicho i ciemno. Ściągam zalodzone buciory, coby nie narobić syfu. Człap, człap. O cholera, zapomniałem ze mam stawy hodowlane karpia zamiast skarpet. Wycofałem się i po krótkiej nierównej walce z wycieraczką doprowadzam skarpetki do stanu w którym zostawiam na drewnianej podłodze tylko delikatne ślady wilgoci. Nad mijanymi drzwiami drewniane tabliczki z niemieckimi napisami. To chyba będzie kuchnia, o, to chyba biuro. No trafiłem bezbłędnie tylko, że w środku żywego ducha. Halo? Kurde, próbuje dalej. Aha znalazłem stołówkę. Heh, nasi tu są? Na jednym ze stolików stoi mniej więcej w połowie pełna flaszencja jakiejś pieprzówki i dwa kielonki, ze ścian spoglądają na mnie wypchane pyski kozłów i ptaszyska.
 
 
 
 
 
Halo? Kurde, przed oczami screeny z Alone in the Dark. No ja pierniczę ale klimaty podłapałem.
 
- Aaa!
- Aaa! 
- Sorry, ajem luking...
- Szwargot, szwargot! Szwargot? Hohen bohen szwargot!
 
Wpadłem na starowinkę w kwiaciastym fartuchu. O rany nie wiem kto był bliższy zawału, ale chyba oboje byliśmy niedaleko. Starowinka po otrząśnięciu się z szoku wpadnięcia na obcego myszkującego po domu z którego buchają kłęby pary, a dźwięk sapania przeplatają rzężenia gdzieś z głębi trzewi (autentyk :szczerbaty: , para kłębiła się ze mnie jak z Riddicka po numerze z liną na powierzchni planety Crematoiria) na gesty dała mi znać, że idzie po kogoś kto będzie wiedział co robić. Ufff, no mogło być gorzej. Mogłem na przykład wrypać się na córkę gospodarza w negliżu i dopiero było by tłumaczeń (skąd mi takie myśli w głowie... Heidi?) Przysiadłem sobie na moment. Po kilku chwilach w drzwiach stanął Rumcajs z uśmiechem od ucha do ucha na brodatej facjacie
 
 
No i zaczął szwargolić do mnie... 
 
- Ajem looking for łan room for najt. If itisposible ofkors. 
- Ja ja, ja wol. 
 
I dalej nawija. Kurde. No takiej przeszkody się nie spodziewałem. Rozbestwiłem się w tej Szyszkolandii i zapomniałem, że angielski nie jest językiem który rozumie każdy i wszędzie.
 
- ejn zimer, ejn person, ejn naht pliiiis.
- ja ja ja, ja wol.
 
I dalej szwargocze. No zeszło się nam... Z piętnaście minut. Ale w końcu dostałem pokój i kubek wyrąbiście gorącej, pachnącej herbaty. Bomba! Widoczek z okna po prostu genialny.
 
 
Po pół godzinie wiszenia na farelce skarpetki były suchutkie i miały radosne ze 60 stopni. Mój duch bojowy znowu urósł. Hmmm... Jutro ma lać.... Do zmierzchu mam ze dwie godziny... Do lodowca daleko jeszcze, ale może by tak spróbować? Do tamy było by ubitą przez skutery trasą... A co tam, żyje się raz. Gorące skarpetki wbiłem w nasiąknięte buty i wylazłem napierać ku lodowcowi. Dojdę do tego budynku przy tamie i choć zobaczę jak sytuacja na froncie.
 
 
 
 
 
 
 
Niestety, byłem tak blisko , a jednak musiałem wrócić na tarczy. Na górami w ciągu dosłownie kilkunastu minut rozciągnął się welon jakiegoś syfu, a zejście z ubitego przez skutery szlaku kończyło się natychmiastową i nieuniknioną windą do pasa w śnieg. 
 
A kurcze tak blisko byłem... Z pod tego wodospadu, do czoła lodowca jest w prostej linii jakieś 3500m no kurna Widać go stamtąd... Ale nie dojdę, do zachodu słońca kilkadziesiąt minut, a wyjec nad głowa zaczyna naprawdę grasować i dokazywać... Nie, bez rakiet śnieżnych w przemoczonych butach i trawersem po tym grożącym lawiną stoku nie będę się kopał. Zawalczę jutro.
 
 
 
 
 
 
 
 
Zmierzch zapadł bardzo szybko. Niestety cumulusy zwałusy zanim zwaliły się do mojej doliny (a to właśnie one zwałusy lubią robić najbardziej - zwalać się nieproszone całą bandą na imprezkę) pozwoliły mi cyknąć tylko jedną fotkę astro. Trudno miałem w planach focnąć odbicie gwiazd w górskim jeziorze, skończy się na gaciach Oriona zalewanych chmurami.
 
 
 
 
 
 
Akt czwarty - Na tarczy
 
Z samego rańca zerwałem się z wyra pod ciśnieniem natychmiastowego napadu na lodowiec. Równie natychmiastowo zostałem zgaszony widokiem przez okno.
 
 
Tiaaa... No nic, mam trochę czasu, jak się w godzinę wyklaruje, to ruszam. No i się wyklarowało.
 
 
No to z lodowca nici. Zanim się ubrałem i pożegnałem dowaliło ze trzy centymetry świeżego śniegu. No tak, wyżej d. nie podskoczysz, jedyny sensowny kierunek to w dół. Wychodząc na szlak zaliczyłem dosyć nietypowy wschód Słońca ;)
 
 
Doszedłem do miejsca gdzie górny szlak oddzielał się od zamkniętej drogi. A może zaryzykować? Znowu się kopać tyle godzin, w dodatku w taką syfiastą pogodę? Wszelkie dywagacje definitywnie przecięło charakterystyczne chrupnięcie które przeszło w ten jeden jedyny rodzaj łoskotu, którego nie da się pomylić z niczym innym. No tak, nie będę szedł zamkniętą drogą. Nieznana mi dolina nie pozwoliła mi określić gdzie dokładnie poszedł ekspres, ale nie było to jakoś specjalnie daleko. 5 minut później kolejny łomot lawiny przetoczył się walcem przez mgłę. Nieźle ten padający śnieżek dociążył stoki. Aha, tuś mi, tego tu wczoraj nie było.
 
 
No i mamy i drugą...
 
 
Kwadransik później wyszedłem z chmury. Kurcze, gdyby dziadyga wisiała z 500 metrów wyżej to bym zaliczył tego glaciera.
 
 
Powiem wam, ze właśnie takie góry lubię najbardziej. Klimaty naprawdę niesamowite.
 
 
Wracając po własnych śladach poruszałem się dosyć szybko. Już pół godziny później wyszedłem zupełnie ze strefy opadów. Nawet kurna słoneczko się zaczęło przedzierać.... Czyżbym za szybko się poddał? Nie, za mną ciągle kłąb waty, w górze doliny kisi się twardo. Nad głową zaświszczał mi lord tej doliny. O w mordę, szczękoopad. Ale bydlak! I w dodatku z panienką!
 
 
Nieśpiesznie człapałem w dół podziwiając zamglone piki
 
 
No i wróciłem, nawet kurcze w jednym kawałku. Szkoda, bo pogoda jakby zaczęła przeważać ku błękitowi.
 
 
Oczekiwanie na powrotny pociąg umilały mi hałaśliwe liliputy schodzące regularnie z po bliskiego bergu
 
 
No nic, może mnie tu jeszcze przygna w lato. Tym razem dałem ciała.
 
Poględze troche.
 
Taka mała refleksja na koniec. Taka w sumie dosyć niestandardowa włóczęga nie jest do końca bezpieczna, nie tylko w Alpach. Nasze Tatry potrafią być równie groźne. Ja niby przeszkolony. Niby wiem co i jak i którędy może zejść... a i tak już byłem kilka razy zaskoczon kompletnie. Nawet takie prozaiczne łażenie z mokrymi nogami po górach, może być fatalne w skutkach. Wstrzeliwując się w tą eskapadę dobrałem trasę tak, aby mieć możliwość wycofu do jakiegoś schronu, w sensownym czasie. Gdyby tu tego schroniska nie było, inaczej bym w nocy śpiewał, oj inaczej. Znaaaacznie cieniej. No i te moje festyniarskie pingle na jednej z fotek. Na dużych wysokościach, w rejonach z pokrywą śnieżną, wędrówka bez gogli to karkołomny pomysł. Po godzinie macie gwarantowany ból oczu i ograniczoną jakość widzenia. Na drugi dzień naprawdę duży problem. Ja już raz się tak załatwiłem w Słowackich Tatrach. Tak se ględzę trochę, ale w realu to wygląda nieco inaczej, niż gdy się czyta w fotelu przy browarze ;) Może nie starczyć zaparcia i nie każdemu się spodobać.

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.

Ok