Dotelepałem się w rejon na którym moja wymięta mapa (za którą w Polsce można by kupić znośny okular, wrrrr) pokazuje kilka budynków. Jednym z nich jest podobno schronisko... No faktycznie, za kolejnym purchlem śniegowym pojawiła się bryła tamy i ze trzy dachy... z jednego nawet dymi... No to wypas :)
Kilkaset metrów przed zabudowaniami, szlak którym się kopałem dołączył do zamkniętej drogi. Tiaaa... tak czułem, że zakazy i nakazy miejscowi mają głęboko. Na drodze było kilkanaście śladów skuterów. Heh, no, po takim ubitym przez skuter śnieżny traku to w ogóle jak po autostradzie... normalnie ekspresówka.
Kurde, co tu jest grane... Przy drodze siedzi... Heidi... Czesze wielkiego łaciatego bernardyna i wpatruje we mnie wielkimi oczętami... Eeeee... Na wszelki wypadek obejrzałem się za siebie, ale żywego ducha. Stopy mnie bolą jak cholera, więc to nie omamy... Coraz wolniej podchodzę do nieoczekiwanego zjawiska. Teraz wpatruje się we mnie w całkowitym bezruchu i dziewczę i bernardyn. Z intensywnością raczej nie spotykaną na co dzień w mieście... khem...
- Haj… Skjuzmi, in majmap ajsi tatis a hostel hir... Kudju telmi łicz łan….
No kurna aż mi słów zabrakło. Dziewczę uśmiechnęło się do mnie rozbrajająco przekrzywiając głowę i podkręcając intensywność wpatrywania do poziomu z jakim się jeszcze nie zetknąłem... Jak nic jaja sobie ze mnie robi. :szczerbaty:
- Eeee... Khem, ajem luking for a rum for łan najt... eeee….
Dziewczę nie zmieniło pozycji nawet na centymetr, sytuacja, mówiąc szczerze, zaczynała mnie nieco przerastać. Za to pies wywalił jęzor na całą długość i zaczął dyszeć, nawet jakby delikatnie drgnął ogonem... uh, dobry piesio, też cie lubię.
No to sobie stoimy... Dwie niemowy i dyszący bernardyn... To znaczy ja stałem, reszta żywych stworzeń w zasięgu wzroku siedziała gapiąc sie na mnie.
No kurde, już miałem zacząć od nowa gdy Heidi, ciągle z rozbrajającym uśmiechem na ustach wskazała mi ręką jeden z domów... O rany, ale akcja.
- tenkju werymacz, znaczy się dziękuje... eee no chciałem powiedzieć danke! O! Danke szen!
Pies machnął ogonem... To ja już pójdę dobra?
Obszedłem wskazany budynek. No faktycznie nad trasem wisi sobie piękny szyld „Gasthaus Goscheneralp”, znaczy się to tutaj. Wdrapuje się schodkami do wejścia i pukam... Cisza... Gdy tylko dotknąłem klamki, drzwi z cichym skrzypnięciem otworzyły się prawie na całą szerokość. No dobra, nie będę szopek odstawiał, wchodzę. W środku cicho i ciemno. Ściągam zalodzone buciory, coby nie narobić syfu. Człap, człap. O cholera, zapomniałem ze mam stawy hodowlane karpia zamiast skarpet. Wycofałem się i po krótkiej nierównej walce z wycieraczką doprowadzam skarpetki do stanu w którym zostawiam na drewnianej podłodze tylko delikatne ślady wilgoci. Nad mijanymi drzwiami drewniane tabliczki z niemieckimi napisami. To chyba będzie kuchnia, o, to chyba biuro. No trafiłem bezbłędnie tylko, że w środku żywego ducha. Halo? Kurde, próbuje dalej. Aha znalazłem stołówkę. Heh, nasi tu są? Na jednym ze stolików stoi mniej więcej w połowie pełna flaszencja jakiejś pieprzówki i dwa kielonki, ze ścian spoglądają na mnie wypchane pyski kozłów i ptaszyska.
Halo? Kurde, przed oczami screeny z Alone in the Dark. No ja pierniczę ale klimaty podłapałem.
- Aaa!
- Aaa!
- Sorry, ajem luking...
- Szwargot, szwargot! Szwargot? Hohen bohen szwargot!
Wpadłem na starowinkę w kwiaciastym fartuchu. O rany nie wiem kto był bliższy zawału, ale chyba oboje byliśmy niedaleko. Starowinka po otrząśnięciu się z szoku wpadnięcia na obcego myszkującego po domu z którego buchają kłęby pary, a dźwięk sapania przeplatają rzężenia gdzieś z głębi trzewi (autentyk :szczerbaty: , para kłębiła się ze mnie jak z Riddicka po numerze z liną na powierzchni planety Crematoiria) na gesty dała mi znać, że idzie po kogoś kto będzie wiedział co robić. Ufff, no mogło być gorzej. Mogłem na przykład wrypać się na córkę gospodarza w negliżu i dopiero było by tłumaczeń (skąd mi takie myśli w głowie... Heidi?) Przysiadłem sobie na moment. Po kilku chwilach w drzwiach stanął Rumcajs z uśmiechem od ucha do ucha na brodatej facjacie
No i zaczął szwargolić do mnie...
- Ajem looking for łan room for najt. If itisposible ofkors.
- Ja ja, ja wol.
I dalej nawija. Kurde. No takiej przeszkody się nie spodziewałem. Rozbestwiłem się w tej Szyszkolandii i zapomniałem, że angielski nie jest językiem który rozumie każdy i wszędzie.
- ejn zimer, ejn person, ejn naht pliiiis.
- ja ja ja, ja wol.
I dalej szwargocze. No zeszło się nam... Z piętnaście minut. Ale w końcu dostałem pokój i kubek wyrąbiście gorącej, pachnącej herbaty. Bomba! Widoczek z okna po prostu genialny.
Po pół godzinie wiszenia na farelce skarpetki były suchutkie i miały radosne ze 60 stopni. Mój duch bojowy znowu urósł. Hmmm... Jutro ma lać.... Do zmierzchu mam ze dwie godziny... Do lodowca daleko jeszcze, ale może by tak spróbować? Do tamy było by ubitą przez skutery trasą... A co tam, żyje się raz. Gorące skarpetki wbiłem w nasiąknięte buty i wylazłem napierać ku lodowcowi. Dojdę do tego budynku przy tamie i choć zobaczę jak sytuacja na froncie.
Niestety, byłem tak blisko , a jednak musiałem wrócić na tarczy. Na górami w ciągu dosłownie kilkunastu minut rozciągnął się welon jakiegoś syfu, a zejście z ubitego przez skutery szlaku kończyło się natychmiastową i nieuniknioną windą do pasa w śnieg.
A kurcze tak blisko byłem... Z pod tego wodospadu, do czoła lodowca jest w prostej linii jakieś 3500m no kurna Widać go stamtąd... Ale nie dojdę, do zachodu słońca kilkadziesiąt minut, a wyjec nad głowa zaczyna naprawdę grasować i dokazywać... Nie, bez rakiet śnieżnych w przemoczonych butach i trawersem po tym grożącym lawiną stoku nie będę się kopał. Zawalczę jutro.
Zmierzch zapadł bardzo szybko. Niestety cumulusy zwałusy zanim zwaliły się do mojej doliny (a to właśnie one zwałusy lubią robić najbardziej - zwalać się nieproszone całą bandą na imprezkę) pozwoliły mi cyknąć tylko jedną fotkę astro. Trudno miałem w planach focnąć odbicie gwiazd w górskim jeziorze, skończy się na gaciach Oriona zalewanych chmurami.
Akt czwarty - Na tarczy
Z samego rańca zerwałem się z wyra pod ciśnieniem natychmiastowego napadu na lodowiec. Równie natychmiastowo zostałem zgaszony widokiem przez okno.
Tiaaa... No nic, mam trochę czasu, jak się w godzinę wyklaruje, to ruszam. No i się wyklarowało.
No to z lodowca nici. Zanim się ubrałem i pożegnałem dowaliło ze trzy centymetry świeżego śniegu. No tak, wyżej d. nie podskoczysz, jedyny sensowny kierunek to w dół. Wychodząc na szlak zaliczyłem dosyć nietypowy wschód Słońca ;)
Doszedłem do miejsca gdzie górny szlak oddzielał się od zamkniętej drogi. A może zaryzykować? Znowu się kopać tyle godzin, w dodatku w taką syfiastą pogodę? Wszelkie dywagacje definitywnie przecięło charakterystyczne chrupnięcie które przeszło w ten jeden jedyny rodzaj łoskotu, którego nie da się pomylić z niczym innym. No tak, nie będę szedł zamkniętą drogą. Nieznana mi dolina nie pozwoliła mi określić gdzie dokładnie poszedł ekspres, ale nie było to jakoś specjalnie daleko. 5 minut później kolejny łomot lawiny przetoczył się walcem przez mgłę. Nieźle ten padający śnieżek dociążył stoki. Aha, tuś mi, tego tu wczoraj nie było.
No i mamy i drugą...
Kwadransik później wyszedłem z chmury. Kurcze, gdyby dziadyga wisiała z 500 metrów wyżej to bym zaliczył tego glaciera.
Powiem wam, ze właśnie takie góry lubię najbardziej. Klimaty naprawdę niesamowite.
Wracając po własnych śladach poruszałem się dosyć szybko. Już pół godziny później wyszedłem zupełnie ze strefy opadów. Nawet kurna słoneczko się zaczęło przedzierać.... Czyżbym za szybko się poddał? Nie, za mną ciągle kłąb waty, w górze doliny kisi się twardo. Nad głową zaświszczał mi lord tej doliny. O w mordę, szczękoopad. Ale bydlak! I w dodatku z panienką!
Nieśpiesznie człapałem w dół podziwiając zamglone piki
No i wróciłem, nawet kurcze w jednym kawałku. Szkoda, bo pogoda jakby zaczęła przeważać ku błękitowi.
Oczekiwanie na powrotny pociąg umilały mi hałaśliwe liliputy schodzące regularnie z po bliskiego bergu
No nic, może mnie tu jeszcze przygna w lato. Tym razem dałem ciała.
Poględze troche.
Taka mała refleksja na koniec. Taka w sumie dosyć niestandardowa włóczęga nie jest do końca bezpieczna, nie tylko w Alpach. Nasze Tatry potrafią być równie groźne. Ja niby przeszkolony. Niby wiem co i jak i którędy może zejść... a i tak już byłem kilka razy zaskoczon kompletnie. Nawet takie prozaiczne łażenie z mokrymi nogami po górach, może być fatalne w skutkach. Wstrzeliwując się w tą eskapadę dobrałem trasę tak, aby mieć możliwość wycofu do jakiegoś schronu, w sensownym czasie. Gdyby tu tego schroniska nie było, inaczej bym w nocy śpiewał, oj inaczej. Znaaaacznie cieniej. No i te moje festyniarskie pingle na jednej z fotek. Na dużych wysokościach, w rejonach z pokrywą śnieżną, wędrówka bez gogli to karkołomny pomysł. Po godzinie macie gwarantowany ból oczu i ograniczoną jakość widzenia. Na drugi dzień naprawdę duży problem. Ja już raz się tak załatwiłem w Słowackich Tatrach. Tak se ględzę trochę, ale w realu to wygląda nieco inaczej, niż gdy się czyta w fotelu przy browarze ;) Może nie starczyć zaparcia i nie każdemu się spodobać.