Lubię ten moment gdy samolot przeszywa dreszcz od rozpędzających się silników.
Tą chwilę, gdy wibracje od rosnących obrotów przeszywają kadłub. Samolot jakby otrząsał się ze stojącej wszędzie wody. Zapakowałeś się w końcu w swój fotel, obserwujesz przez mokre okienko szare zwały chmur przewalające się ponad pasem startowym. Ostatni pasażerowie moszczą się na swoich miejscówkach, a senne stewardesy próbują zwrócić czyjąkolwiek uwagę na procedurach użycia kamizelek ratunkowych... Fajne uczucie.
Twój organizm dobrze wie, ze za chwile wciśnie go lekko w fotel, a chwile później uszy zaczną zatykać się od niewyrabiającego w trakcie gwałtownego wznoszenia systemu klimatyzacji. Czekasz, ale tak pozytywnie, optymistycznie, kurde, brakuje mi słowa, daleko tu jeszcze do ekscytacji czy jakiegoś specjalnego podniecenia. Coś w rodzaju lekkiego napięcia, wymieszanego ze świadomością, że za kilkanaście godzin będziesz w stanie ledwo podnieść się z fotela ale... ale twój fotel będzie już w zupełnie innym świecie.
Heh, cali Niemcy. Na dzień dobry zaserwowali wszystkim migdały... o smaku bekonu. ROTFL. Wyobrażenie połączenia egzotyki portu docelowego z czymś, co przeciętny zjadacz wurstów z Hanoweru zdoła przyswoić. :) . 747 od kilku już godzin pracowicie mieli niebo. Chmury skończyły się gdzieś na pograniczu Węgiersko - Rumuńskim. Podziwiam łyse granie południowych Karpat. W środku cyrk. Dzieci płaczą , kury gdaczą, a z głośników sączy się brzdąkliwa muzyka. Wszyscy właśnie próbują zjeść zaserwowany posiłek. Tyle, że nie jest to łatwe, biorąc pod uwagę ilość dostępnego miejsca i fakt, że wszyscy trochę już zdrętwieli. Po złapaniu sztućców i przyciągnięciu łokci tak by nie skopać kolesia obok, twoje ręce trafiają na rant wysuwanego z poprzedzającego fotela stolika. Możesz co prawda kontrolować ciągle sztućce nadgarstkami, ale co byś nie zrobił, i tak skrzyżują się o 15 centymetrów za wysoko i wycelują poza talerz... no to teraz jeszcze jakoś przenieść wywalczonego kęsa do ust. Masakra.
Po kolejnych 3 godzinach wszystko się odrealnia. Światła w kabinie wygaszone, większość kima, nikt już nie zwraca uwagi na płaczące dzieciaki. Za oknem... a za oknem Diuna. Słońce już pod horyzontem. Zatopiona w cieniach wczesnej nocy, wysuszona osteoporoza wzgórz Iranu wygląda nierealnie. Wszystko przykrywa podświetlona mgiełka pyłu. Skrzy się, rysując trochę ponad horyzontem coś w rodzaju sztucznej atmosfery. Przypomina jakby światło zodiakalne wymieszane z fotkami pasa Saturna z Cassiniego. Pod srebrną mgłą nieliczne ciapki zbitych w gromadki kęp światełek. Ale nie widać dróg. Tylko zasnute pyłem, pustynne wzgórza i jaśniejąca srebrem linia oddzielająca planetę od błyszczącego mocno i stabilnie Perseusza...
Wychodzę z lotniska. Uderza we mnie zapach. Mieszanka Malty i rozgniecionego chrząszcza. Uszy atakuje warkot cykad i kakofonia klaksonów. Kurde jest druga w nocy, czemu oni tak jazgoczą? Jest wilgotno. Silny wiatr niesie wodny pył. Chłodno. Odnajduje drivera który ma mnie zabrać do Hotelu. Pakujemy się do zalatującej sztuczną skórą i wilgocią Taty i zaczyna się szopka. Koleś miał częściej rękę na klaksonie niż na kierownicy! Przez pierwsze 20 minut zatrąbił ze 40 razy, zajechał drogę 5 razy, 3 razy przejechał na czerwonym świetle nawet nie zwalniając (ale intensywnie trąbił i mrugał światłami – zawodowiec, dba o bezpieczeństwo pasażera ;) ) i uwaga... ani razu nie użył kierunkowskazu! Potem przestałem już go obserwować, mój algorytm kierowcy z wyjeżdżonymi ponad 250 tyś. kilometrami zawiesił się i zresetował. Po 24h travela jestem otępiały i w sumie wszystko mi jedno.
Szybki prysznic i do wyra, bo chwieje się na nogach. Klimatyzacja szumi równo, z za okna przebija się delikatne tło klaksonów miasta. Zasypiam. Rano odsłaniam rolety, płosząc stadko jakiś kolorowy ptaków z nieznanego mi drzewa. Bajer, nie pada!
Na śniadanie zamawiam jakiś lokalny specyfik, czekając na porcję naładowałem sobie trochę świeżych owoców (nie wszystkie rozpoznałem) i sok ze słodkich limonek. Za-je-bi-ste! . Zamówiony specyfik okazał się dwoma, grubymi, tłustymi naleśnikami i baterią kolorowych sosów. Biały to coś w rodzaju zsiadłego mleka, albo jogurtu. Ma cudowną cechę łagodzenia ostrych przypraw, sam z siebie jest lekko kwaśny i raczej niejadalny, ale jako dodatek sprawdza się dobrze. W czerwonym pływają kawałki cukinii. Uh, pali w gębę. Jednak cienka warstwa rozsmarowana na naleśniku daje się przełknąć. Główną składową jest chyba curry i jakiś aromatyczny ocet. Czarnego nie daje się dotknąć. Zalatuje mydłem i anyżkiem. Nie, na pewno nie przy pierwszy posiłku. Zjadam i wychodzę na taras. Zaczynam pisać tego posta. Nad głową krąży mi jakieś wielkie ptaszysko. Ma rozczapierzone lotki na końcach skrzydeł i co najmniej metr rozpiętości. Krąży nisko. Aha, jest i jego małe. Obserwuje przez chwile ptaki. Mały lata niezdarnie. Mamuśka krąży nisko czuwając nad latoroślą. Na tarasie rośnie kilka młodych bananowców , mają już małe owoce. Rozsiewają odurzający, słodki, specyficzny zapach. Wokół pęków owoców kręci się chmura niewielkich, wściekle zielonych ważek. Wyszło słońce i natychmiast zrobiło się nieznośnie gorąco. Ale to tylko niewielka dziura w chmurach. Niebo generalnie zasnute jest ciężkimi, niskimi chmurami. No, czas się rozejrzeć po okolicy.
Przy okazji, nie miałem pojęcia, ze bambusy mają takie ładnie kwiatki.
Heh, no i już wiem jak rozpoznawać monsun. ;) Po prostu znikają kolejne ulice. Była, nie ma, jakbyś przesuwał szarą kotarę. Ooo. kolejna zniknęła... A potem już tylko łomot grubych kropel o szybę. Ściana wody.
Dochodzi 19-ta, na zewnątrz prawie 30*C, bardzo wilgotno, ale nie pada.
Problem? Zastosuj więcej technologii... albo... zastosuj więcej ludzi.
Samochód wytacza się na ulicę w akompaniamencie gwizdka hotelowego bramowego i klaksonów. Autonomiczny system płynnego włączania się do ruchu zadziałał bezbłędnie. Na pierwszych 300 metrach hamujemy gwałtownie przed rikszą, wymuszamy na motorowerze dociskając go do murka rozdzielającego pasy i bierzemy udział w zbiorowej akcji automatycznej regulacji oświetlenia, kierującego ruchem na skrzyżowaniu dwupasmowych ulic. Tu, muszę przyznać, zadziwiła mnie koordynacja, choć chyba miejscowi po prostu porozumieli się specjalnym szyfrem klaksonów. Po około minucie oczekiwania na zielone światło, przez stojące pojazdy zaczęły przetaczać się fale coraz bardziej skoordynowanych klaksonów. Piesi wyczuli co się święci bo przestali przebiegać i przyczaili się na połamanym krawężniku. W apogeum jazgotu pierwsza linia po prostu ruszyła na przód. Motory oflankowały główną kolumnę. Na przecznicy poszły w ruch hamulce, klaksony wymieszały się z piskiem klocków, tarcz i podeszew o asfalt, ale było już za późno, strumień pojazdów ruszył na czerwonym, a że mieliśmy w drużynie dwie ciężarowe taty, to niewiele mogli zrobić, ( poza waleniem w trąbki :) ). Wielki zielony znak nad skrzyżowaniem, z błyszczącym napisem „FOLLOW TRAFIC RULES” zmusił mnie do zagryzienia warg. Nie wiem jak zareaguje driver jak mu pasażer ryknie śmiechem w ucho.
Mijamy zygzakiem autobus stojący na przystanku. W środku pełno ludzi, kierowca coś gmera pod podniesioną klapą silnika. Skręcamy w prawo przy czołgu i eeeej! Gdzie ty jedziesz! A nie sorry, zapomniałem, że to ruch lewostronny. Z następnych dziesięciu minut zapamiętałem tylko całkiem spore zamieszanie przy wymijaniu czterech krów i entuzjastyczną reakcję kierowcy na mały niepozorny samochodzik (okazało się, że to miejscowa konstrukcja, całkowicie elektryczny maluszek, do 100 km. na godzinę, zasięg 70 km., i 6h do pełnego naładowania z gniazdka w ścianie, bajer). Mignęły mi jeszcze ręczne wycieraczki napędzane wajchą koło kierunkowskazu w samochodzie obok i podskoczyłem, gdy pierwszy raz przeciskający się motocyklista zapukał w okno sygnalizując swoją obecność tuż przy błotniku. Hmmm, zepsuty klakson? Nie, za chwile kolejny zrobił to samo. Samochody obwieszone są girlandami kwiatów i palmowymi gałązkami. A tak święto w ten weekend. Postaram się jutro kilka obfocić. Dziś nie dałem rady. To nie takie proste.
Jest z fotografowaniem pewna komplikacja. Już to, że idę ulicą rozglądając się, wywołuje specyficzne reakcje sprzedawców. Gdy mam w ręku aparat, konsekwencje są już nie do uniknięcia. A już zupełnym brakiem instynktu samozachowawczego jest użycie flesza. To tak jakbyś wystawił wielki neon, „uwaga tędy idzie interes twojego życia, nie zmarnuj tej szansy”. Więc musicie zrozumieć, postaram się zapolować jutro na kilka co ciekawszych okazów za dnia. Z mała małpką ukrytą w ręku będzie mi łatwiej... trochę.
Docieramy na miejsce.
- Tu jest planetarium, ale może być zamknięte, festiwal.
Eh, to teraz mówisz? Nie ważne, mamy tu większy problem.
- Planetarium? Chodziło mi o space center.
- Tak tak, to tutaj.
Kurde. Chwila, wiem, że kosmodrom jest ponad 600 km, na południe, ale chciałem zobaczyć ISAC, może da się wejść i coś pozwiedzać.
- Mistrzu, coś nam się nie udało dogadać, ISRO, miejsce gdzie budują satelity i odpalają rakiety.
- A, nie , rakiety to na południu, tutaj to biura tylko.
Cholera. Biura? No nic, dałem ciała, coś musiałem popierdzielić. Jestem chyba ciągle trochę zmulony podróżą i słabuje na główce. Wydawało mi się, że miała tu być fabryka satelitów, a nie biura. Sprawdzę jeszcze raz na spokojnie. A planetarium też się odwiedzi, nie ma tego złego ;) Rozpoczynamy odwrót do hotelu, krótkie trąbnięcie, szybki manewr, pisk opon gdzieś z tyłu zmieszany z klaksonową ripostą, jedziemy.
Postanawiam jeszcze wyskoczyć po coś do chrupania do większego sklepu. Małe omijam, już się nauczyłem, że tam gdzie nie ma wystawionych cen, to ja jako jedyny dziś klient na pewno dostanę tę jedyną , specjalną dla mnie. Sklep jak sklep, gorzej z towarem. Nie nie , nie chodzi o to, że mały wybór, czy tandeta, wręcz przeciwnie. Na takim dziale warzyw na przykład, to trochę jakbym trafił na bazar na Pandorze.
No dobra, poznaje cukinie i kalarepę, a reszta? Kurde handel międzyplanetarny kwitnie, a my importujemy widzę, masę towaru z okolicznych systemów słonecznych. To wygląda na ogórek... ale nim nie jest, ogórek nie pachnie jak ananas. A te czerwone cebulki? Uh, miękkie, cieknące. To nie cebulki. Mijam jeszcze rogate coś, przypominające kolczastą rybę, tyle, że ma szypułkę i kawałek łodyżki, na owoc morza więc się nie kwalifikuje. Ziemniaki? E nie, ziemniaki nie mają pestek. Ta fasolka to też nie fasola. To pandorski odpowiednik naszej fasoli. Znajduje jeszcze coś trochę przypominające minibanany (to chyba są minibanany bo pachną bananami) i pomidorki. O na pomidorka to ja chętnie, zaczynam pakować. Uuuu to nie pomidorki. Cholera. Po bliskim spotkaniu z importowanym z Heliona 5 ... czymś, odpuszczam.
Może kupie jednak coś paczkowanego. Opuszczam dział z miedzygalaktycznymi warzywami i wtedy gaśnie światło. :szczerbaty: Lol. Zapadają egipskie ciemności. Zamierają kasy, a ludzie zatrzymują się w swojej wędrówce pośród półek. Robi się najpierw cicho, a po chwili gwar rozmów wraca. Tyle, że ni cholery nic nie widać. Heh. Nic to, trzeba skumać co robią miejscowi. Hmm... Nic nie robią, czekają w spokoju. No to i ja poczekam. Fajnie jest... Klimacik... Pachną przyprawy... nic nie widać... ludzie plotkują... Po 5 minutach następuje olśnienie, ruszają kasy, a klientela podejmuje przerwany marsz. Zasada kodeksu galaktycznego, paragraf trzeci ustęp czwarty mówi wyraźnie: Nie dziwić się. No to jak tak, to tak. Wmyszkowuje się w półkę z mapami. Następny ruch muszę lepiej zaplanować, bo skończę na przykład w jakimś stawie z krokodylami, zamiast na basenie, tak jak już zaliczyłem wpadkę z planetarium, zamiast centrum kosmicznego. Zakupuje jeszcze coś, co wygląda jak chrupki ryżowe na słodko i kończę na dziś. Jeszcze nie odespałem wszystkiego.
Wracając do hotelu otwieram paczkę chrupek. Mniam, słodkie. Łaaaaa pali! Wody! Uh. Zaczeło lać. Zawsze zastanów się dwa razy nim pomyślisz życzenie.
Przy okazji, Eskimosi podobno mają 40 słów na określenie śniegu. Miejscowi mają to samo, tyle że z ryżem. To tylko jedna z alejek ryżowego działu, niewielkiego w sumie sklepu, czegoś jak nasza biedronka.
Jeden dzień, jedna małpa w ręku, jedno zdanie pod kadrem.
Dlaczego tak? Bo po prawie każdym z tych ujęć byłem dosyć gwałtownie... hmmm... zapraszany do skorzystania z oferty specjalnej , tylko dla mnie i tylko dziś. Przy drugim razie było by już nudno. ;)
Jak dobrze zacząć dzień? Na przykład tak. Kolejny strzał w ciemno. To żółte w większej miseczce okazało się cebulową zupą, wyborną zupą.
Ptaki o których pisałem wcześniej jednak są większe. Spokojnie mają z 1,5m rozpiętości skrzydeł
Niestety, tę rzekę czuć na długo nim ją widać :(
Tu już czysto, biedniejsi łowią tu obiad...
Wspominałem o dziwnych zwyczajach na ulicy? A wspominałem co się tymi ulicami porusza?
Oczywiście są i krążowniki
To nic, że girlandy zasłaniają widok. I tak nikt nie patrzy.
and the winner is...
Miasto kończy się nareszcie lasem. Nie zmienia to faktu, że ciągle jest tłoczno.
Lokalny przedstawiciel przedsiębiorców. Pół godziny potem, był niezwykle szczęśliwym przedstawicielem przedsiębiorców, przeliczającym zysk blisko 10$
Ale warto było
A właśnie, wklejając tę fotkę słyszę muezzina, i taka mała obserwacja, z jednej strony irytowali mnie na maksa zaciągając do swoich straganików z niczym. Z drugiej... z drugiej strony nie maiłem serca czegoś od nich nie kupić. Aa, i dobrze jest mieć przy sobie sporo drobniaków. Można kupić nimi immunitet na jakieś 5 minut.
Nie mogę zrozumieć mentalności miejscowych.
Nie mówię o zeuropeizowanych miastowych, pracujących dla dużych korporacji. Mówię o tych głęboko religijnych, niezwykle tolerancyjnych ludziach z biednych dzielnic i przedmieść tonących w śmieciach i szczurach. Ludzi próbujących przetrwać za 100$ miesiąc, o ile mają stałą prace. O miliardzie ludzi bez dowodów osobistych...
Jeszcze chyba za wcześnie by próbować opisać to co mi się zalęgło w głowie i chyba już trwale zmieniło moje pojmowanie kilku spraw na tym świecie. Dziś tylko kilka fotek ludzi, ich miejsc i ich sąsiadów. Ten weekend nie jest dobrym momentem na jakieś sensowne ruchy. Mieszanka Divali i Obamy jest niestrawna.